czwartek, 12 czerwca 2014

Bo życie jest jak wielki żelazny most...

Image  





Garść wspomnień i subiektywnych ocen 
otaczającego świata wg Kristosa
Listopadowy poranek - troszkę spawa (-1°C).
Otwieram garaż. Machinalnie - spodnie, kurtka, kask...
Poszolątać (pokiwać motorem, coby olej od dna zbiornika oderwać
i w mieszankę go przemienić), kranik w dół, ssanie, dwa razy bez gazu, 
kluczyk, zapłon, jeszcze jeden kop…
Popierduje... - Wyjechać z garażu, zamknąć bramę.
Dokąd dziś???
Tam… (Gdziekolwiek to jest...).
Przez parę chwil mojego życia zawsze do nich wracam…

Czeskie wynalazki (Kochanki - jak mawiał poeta)
Dlaczego? Odpowiedź zawsze kojarzy mi się ze sceną z filmu C.K.Dezerterzy, kiedy to główni bohaterowie uciekają z pociągu przed żandarmami:
- Bo widzisz, życie jest jak wielki żelazny most - woła Haber
- Dlaczego - pyta Kania
- Nie wiem…                                          
Taaaa…

Początek
Lata 80' - wakacje
Była czerwona. Miała chromowane blachy z napisami na zbiorniku i figlarnie mrugała na mnie z podwórka sąsiada. Sąsiad podupadł na zdrowiu, a ja miałem zasób gotówki, który go satysfakcjonował…
Przesiadka z Simsonka na tę maszynę - adrenalina rozsadzała tętnice. Potem już nic nie było takie same. Nigdy później, żaden inny motocykl nie wywarł na mnie takiego wrażenia (nawet yamaha R1 w tej konfrontacji wypada blado). Ta moc, prędkość, waga, wielkość... Byłem "królem życia”. Może te pierwsze spotkanie pozostawiło tak silne piętno, ale…
Moją ulubioną zabawą w tamtych czasach było ,,izi rajding” (tak to nazywałem), czyli na głowie bandana, na oczach okulary w stylu "Mario Kobretti” ( Stallone z filmu "Kobra”), na motorze brak tablicy rejestracyjnej i…
I jazda po mieście dopóty - dopóki, któryś "Borewicz” nie wytrzymał. Pościgi i ucieczki. Z tej fascynującej zabawy zrezygnowałem wraz z nadejściem jesieni, z którą to do mojego garażu przybyli (niby przypadkiem) funkcjonariusze MO. Niby towarzyska wizyta, niby za rękę nie złapali, niby perswadowali ("to dla twojego dobra” - mówili). Przez tydzień sikałem krwią...
Tak na marginesie jeden z tych, co to "towarzysko” wtedy mnie odwiedził i parę razy potem zamykał na 48 i kolegium dał (profilaktycznie - "co bym krzywdy se nie zrobił”) oraz "dbał” o moje korzonki masując je "blondyną”, niedawno też kupił  motocykl i raz rękę próbował podać - "Wiesz my motocykliści…”.
No, ale odbiegłem od tematu. Potem były inne (Junaki, Awoki, Ruski), aż do czasu gdy…

Najlepszy sezon
Czasy przemian systemowo- gospodarczych - wiosna
Honda 125 - kolega przywiózł to z Niemiec i na mocy jakichś "tajnych geszeftów” stałem się jej (mniej, lub bardziej szczęśliwym) posiadaczem. Radość jednak nie trwała długo.
Giełda w Opolu - niedziela. Pojechałem, żeby spotkać się z kolegą. Podczas filozoficznych dyskusji na temat sytuacji Kurdów na świecie, mój wzrok przypadkiem padł na nią… To było zauroczenie od pierwszego spojrzenia, zresztą z wzajemnością - jej właściciel łakomie patrzył na moją "Japonię”. (To były czasy kiedy motorki z Kraju Kwitnącej Wiśni nie były powszechnym zjawiskiem). Po kilkuminutowej rozmowie ja odjeżdżałem TS-ką, a właściciel powyższej Hondą. Obaj mieliśmy miny jakbyśmy Pana Boga za pięty złapali i wiarę, że oto zrobiliśmy interes życia.
Motor faktycznie był nowy (przejechane około 20 km). Pierwszy przegląd po 500 km, więc… Następnego dnia, tj. w poniedziałek o godzinie 10.00 melduję się w Polmozbycie. Mechanik pooglądał, pokiwał głową i powiedział:
- Motor w piątek zarejestrowany i już pincet zrobione, a następny przegląd po tysiuncpincet, to w tym tempie chyba w środę przyjedziesz?
- Ok. około 14.00 -  uśmiechnąłem się i odjechałem.
Nie zapomnę jego miny kiedy o 13.00 w "umówioną środę” wjechałem na stacje na kolejny przegląd.
- Co, jakaś usterka? - zapytał.
- Nie, zgodnie z umową przegląd na 1500 km i przepraszam, że pół godziny przed wyznaczonym terminem, ale sam Pan wie, jak to na szlaku…
Dobrą godzinę sprawdzał plomby, czy aby licznik nie kręcony itp. Pomimo tłumaczeń i mandatu z Koszalina z dnia poprzedniego, za jazdę tym motocyklem pod prąd na jednokierunkowej ulicy (chyba). Podejrzewam, że nie uwierzył.
To był czas kiedy "bratnia” Armia Czerwona, broniąca ładu i porządku oraz niedopuszczająca do wtargnięcia zgnilizny Zachodu na teren naszego kraju, nareszcie wracała do swojego. Pracowałem wtedy w agencji ochrony mienia (czyli byłem cieciem), której zadaniem było dozorowanie opuszczonego przez Rosjan lotniska, zbudowanego jeszcze w latach 30-stych przez Luftwaffe. Lotnisko…Zasługuje ono na odrębną opowieść.
Wracając do wątku głównego - praca polegała na "prywatyzowaniu” pozostawionego dobytku. Dla przykładu:
W krokodylu po wyciągnięciu tylnych foteli i położeniu przedniego, mieściło się ponad 300 magazynków do kałasza i działko lotnicze z Suworowa. Z takim ładunkiem pokonałem trasę z lotniska do Czernicy pod Wrocławiem. Dziś z perspektywy czasu nie uważam, aby było to całkiem normalne, ale…

Lotnisko, lotnisko…
Szczęśliwym trafem odnalazłem ( prawdopodobnie nigdy nie zaginął) zbiornik z paliwem - benzyną. Niby nic trudnego, pilnując magazynu paliw na lotnisku, ale… Wszędzie był olej napędowy i jakieś lotnicze wynalazki np. lotniczy odmrażacz do szyb - brrrrr, błeeee i jeszcze raz brrrrr!
Do dziś na samo wspomnienie odbija mi się naftą. Kolega mówił, że ,"nadaje włosom piękny połysk, ale cza tego litra dziennie wypić” - brrrrrrrr! Ja jednak miałem benzynę, o której istnieniu w naszych (czytaj - dozorowanych przez nas) zbiornikach nikt nie wiedział. Specyfiką zbiorników o których ktoś (ktokolwiek) wiedział było parowanie. Wiecie lato, wysokie temperatury itp. Skutkiem tego było wysychanie zbiorników w zastraszającym tempie. Ale do rzeczy...
W związku z tym, że pracowałem w systemie zmianowym (12/24, 12/48 - chodzi o godziny. Po dniówce 12 godzinnej 24 wolne, a następna zmiana to nocka, też 12 godzin i po niej 48 wolnego) i żyłem dobrze ze współpracownikami. Mądrze zamieniając się z kolegami po przepracowanych bez przerwy 24 godzinach miałem do dyspozycji 5 dni wolnego... 5 dni wolnego i zbiornik... 5dni wolnego, zbiornik i Jawę... Po każdej zmianie wyjeżdżałem z lotniska będąc chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, bo zbiornik w Jawie był zatankowany po korek, a na bocznych bagażnikach wisiały kanistry dwudziestolitrowe - po jednym na stronę także pełne po korek.
60 gratisowych litrów szczęścia i 5 dni na ich wypalenie. 24 godziny w pracy, a potem 60 gratisowych litrów szczęścia. I tak prawie do zimy...
Późną jesienią zamieniłem się na pojazd szumnie nazywany autem, czyli Polski Fiat 126p. Próbowałem wytłumaczyć właścicielowi Fiacika, że nie będzie to jego interes życia, ale był twardy. Motor miał dopiero jeden sezon za sobą i kiedy tłumaczyłem, że ma zrobione ponad 44 tys. km, popatrzył tylko na mnie jak na idiotę, pokiwał głową, zostawił Malacza i zabrał Jawę…  
Znów parę lat minęło...



Czesława
Lata 90' -  tak gdzieś w środku
Jak pisał poeta: "Czeski ocean ognia” (pozdrawiam Naczelnego Filozofa). Tak ją zapamiętałem: paka
dwadzieścia na blacie w momencie, zwinna w winklach, zawsze chętna do współpracy. Ale po kolei...
Stojąc na balkonie, jarając szluga i rozmyślając nad istotą absolutu, dostrzegłem ją, jak majestatycznie wyłania się zza sąsiedniego bloku. Miała owiewkę i diody, które mrugały. Diody... Miałeś je - byłeś kimś (do dziś gdzieś poniewierają się w moich przepastnych piwnicach).
Ja właśnie rozstałem się z którąś tam z kolei Japonią (chyba VF 750) i byłem otwarty na nowy związek, który byłby mniej destrukcyjny dla mojej psychiki. Następnego ranka była moja (zamieniłem się za jakieś butwiejące resztki Awoka).
Sezon minął nie wiadomo kiedy. Pojawiły się pierwsze płatki śniegu, a wraz z nimi wózek boczny. Po oględzinach nowego nabytku kolega autorytatywnie stwierdził, że "się nie nada, bo un do Jawy, nie do Cześki”. Co?! Ja nie dam rady?! Przecież miałem spawarkę.
Sztukę jazdy z wozem opanowałem już w dawniejszych czasach, więc należało dokonać tylko regulacji zbieżności oraz przypomnieć sobie technikę  i sezon przestał się kończyć w myśl zasady, że nie ma złej pogody, tylko jest nieodpowiednie odzienie. Z tego okresu przypominam sobie dwa zdarzenia, które w jakiś tam sposób go obrazują:

Epizod 1 - Wołczyn
Dnia pewnego wieczorem, zadzwonił do mnie kolega z prośbą, aby rano zawieźć go do Wołczyna (około 60 km od mojego zaścianka), w celu dokonania oględzin jakiegoś motocykla. Zgodziłem się bez wahania i rano spojrzałem w jego zdziwione oczy.
- Motorem?
- A czym? - odparłem równie zdziwiony jak on.
- Ale jest luty - oponował jakby to miało dla mnie jakieś znaczenie.
Wytłumaczyłem mu, że "twardym cza być, a nie mientkim" i że w wozie nie zmarznie (jakby tam ogrzewanie jakieś było, albo co...). Pomarudził, ubrał się adekwatnie do środka transportu i wsiadł…
U nas drogi były czarne, ale im dalej tym gorzej. W lesie, przez który wiodła droga nie była wcale odśnieżana, a samochody w lodzie, w który przemienił się ubity śnieg, wycięły koleiny głębokości około 20 cm. Rozstaw ich był nieco szerszy od rozstawu kół Cześki z wozem. W związku z tym raz w koleinie był wózek, raz motor. Przy prędkości 120 km/h jest to bardzo ekscytująca zabawa, jednak jak się potem okazało, nie dla wszystkich. Nie spodziewałem się, że wywrze to aż takie wrażenia na psychice kolegi. Z Wołczyna postanowił wracać samodzielnie komunikacją publiczną. Pewnie zmarzł… Dziś po tylu latach rozmawia ze mną, ale niezbyt chętnie i nie wsiada do tego samego pojazdu co ja. Trauma?

Epizod 2 - Baby w sklepie
Dnia pewnego wieczorem odwiedził mnie kolega, racząc opowieścią zdarzenia, którego był świadkiem. A było to mniej więcej tak:
Stałem w sklepie w kolejce po jajko i chleb, a przede mną dwie przemiłe starsze panie dokonywały analizy sytuacji społeczno - ekonomicznej Pani X  spod piątki. W pewnym momencie ulicą, na której stał sklep przetoczył się motocykl.
- Wariat! - powiedziała Pani A.
- Wariat? - żachnęła się Pani B - a jeden debil, to z taką przyczepą z boku jeździ, wczoraj to mało przez niego zawału nie dostałam, jak wyskoczył "nie wiadomo skąd”.”
Taki mniej więcej był odbiór pewnej części społeczeństwa, mojej postawy i pasji, ale jakoś to przeżyłem.
I znów parę lat minęło...



Yellow submarine
Nowe tysiąclecie - połowa pierwszego dziesięciolecia
Miała być jak wisienka na torcie... W owym czasie w moim garażu stało już parę maszyn i do pełni szczęścia brakowało tylko jakiejś z wozem, bo jak mawia mój kolega z Czernicy: "Motór bez wozu, to h… nie motór”. Choć nie jestem do końca pewien, czy opinie człowieka, który w domu swego czasu trzymał nad łóżkiem działo z Suworowa jest miarodajna, ale coś w tym jest.
Alleco, gazety - gazety, ebajaja…
Trafienie! Zapada decyzja i wyruszam. Na miejscu towar zgodny z opisem. Właściciel opowiada swoją smutną historię, jak to od 1410 roku zbiera na swoje wyśnione Suzuki i właśnie taka kwota jest mu niezbędnie potrzebna. Spisujemy kwity.
Ładujemy Jawę na lawetę, a do busa części. Na oko jest jeszcze co najmniej dwie sztuki w częściach. Po dziś dzień nurtuje mnie pytanie (jego pewnie też)  - po co sprzedawał??? Niby odpowiedź prosta i rozwiązanie dobre - sprzedajesz i masz więcej kasy na inny, tylko…
Parę lat temu jeden z moich znajomych sprzedawał motor:
- Wiesz, zaczynam budowę domu - oznajmił z dumą.
- I po to sprzedajesz motocykl? - spytałem.
- Tak, a uzyskane z transakcji środki przeznaczę na przyspieszenie tej inwestycji.
No wybór niby racjonalny, ale po zbilansowaniu… Za gotówkę uzyskaną z powyższej transakcji nabył sracz, wannę i zlewozmywak.
Interes życia... Inwestycja przyspieszyła wpadając w nadprędkość, co skutkuje do dziś brakiem dalszych postępów robót, ponieważ prędkość liniowa mojego znajomego znacznie odbiegła od prędkości liniowej inwestycji po jej przyspieszeniu. Zagubili się w czasie, przestrzeni i przyspieszeniu - on i inwestycja (fizyka makro monetarna wg Kristosa).
Sracz – rozumiem... To prawie jak skuter, a deszcz nie pada i zimno nie jest i czasem słychać warkot. Resztę nie bardzo. Pomocna tu może być jedynie matematyka królowa nauk (przeklęta przez humanistów). Dobrze, że wraca na maturę, bo dodając dwa do dwóch…
Konkludując... Jaki sens ma sprzedaż zabawki za np. 4 tys. PLN i twierdzenie, że podratuje to budżet inwestycji, która delikatnie szacowana jest na 400 tys PLN??? Odpowiedzi prawidłowe prosimy kierować na adres autora tej publikacji. Ale znowu odbiegam od tematu...
Z wioski w okolicach Wieliczki mój prezent (wisienka na torcie) stanął, a właściwie stanęła w garażu i stała tam zapomniana przez następne półtora roku, aż do dnia, kiedy kolega, który trzyma swój motocykl u mnie w garażu zapytał:
- Po co Ci ta Jawa?
- No, żeby jeździć – odparłem.
- To czemu tego nie robisz?
Cały dzień stracony na próbie odpalenia - bez sukcesu. Wieczorem, z niemałym wysiłkiem udaje mi się odnaleźć nr telefonu poprzedniego właściciela.
- To ty ją jeszcze masz? - pyta zdziwiony
Opowiedziałem mu o moich bezowocnych wysiłkach.
- A filtr powietrza otworzyłeś?
No tak…
Poprzedni właściciel zakochany był chyba w zwrotach typu "pełna opcja”, albo "najlepsze dostępne wyposażenie na rynku”. Prawie jak Gold Wing... Wiem... "Prawie" robi wielką różnicę, ponieważ:
  1. pali połowę tego co Goldas
  2. jest o połowę lżejsza od niego
  3. naprawisz ją zawsze przy pomocy ,,Małego Naprawiacz Jawy” (MNJ)
  4. jest przynajmniej dwa razy mniej upierdliwa od Goldasa
  5. zharmonizowana (cokolwiek to znaczy) z kierowcą
  6. i można te zalety mnożyć
  7. mnożyć
  8. i mnożyć…
Tak... Na pewno był fanem Adama Słodowego (mowa o poprzednim właścicielu). Ja z czasem zrozumiałem celowość wszelkich "udogodnień”, jakie wprowadził w Jawie. Powiem więcej - dziś uważam, że bez nich po prostu nie da się jeździć. Mój synek jest zachwycony wycieczkami i krajobrazami podziwianymi z fotela wózka bocznego. I tak minęło parę sezonów.
Podczas pewnego spotkania ze znajomymi, na które pojechałem innym motorem (większym, stworzonym do dalekiej i szybkiej turystyki), ktoś z obecnych zadał mi pytanie:
- Gdybyś mógł zostawić sobie tylko jeden motocykl, to jaki byś wybrał?
- Jawę - odpowiedziałem bez namysłu.
- Dlaczego?
- Bo życie jest jak wielki żelazny most.
Nie dla tego, że to "najlepszy motor na świecie", bo takie pieprzenie jest obce mojej naturze. Motocykl jest jak spodnie. To tylko produkt, z którego każdy korzysta wg potrzeb oraz upodobania i albo mu pasuje - albo nie i dlatego (chyba) Jawa. Czysty subiektywizm. Nie ma najlepszych, ani nawet lepszych motocykli, czy też firm. Są tylko ludzie, kampanie marketingowe i filozofie. Przede wszystkim jednak ludzie. Jak śpiewał Rysiek z Dżemu: "W życiu zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy".
Ale to tylko moje zdanie.
P.S. Wszelkie podobieństwa do osób, lub sytuacji są zamierzone.

Ankieta- wybierz najlepsze
Dla zwycięzcy - medal z kartofla, do odbioru w redakcji w każdy piątek.
19.12.2010.
Image 





Za oknem wcześnie zapada zmrok, sypie śnieg. 
Grzane wino i wesoło trzaskające drwa w kominku 
potrafią rozleniwić. Rok, dwa, - ale nie tydzień. 
Nie wiem jak Wy, ale ja bez wycieczek na motorku 
na dłuższą metę nie daję rady. I jak mnie przyciśnie 
to nie ma znaczenia pogoda, muszę i już.
Jeśli rodzi Wam się pytanie:
- po co?
Odpowiedź jest krótka:
- są sprawy, których wytłumaczyć nie można...
Jest zima - to musi być zimno...
Takie jest odwieczne prawo natury...


Przez te kilka sezonów nazbierało się troszkę doświadczeń, którymi chciałbym się z Wami podzielić. Wiele się zmieniło od czasu kiedy po raz pierwszy ruszyłem zimą w nieznane, jedno co pozostało niezmienne to to, że jak ktoś zasmakował w tego typu przygodach, to już przepadł i zawsze będzie go gdzieś gnało motorem w zamieć.

Ale od początku. Przychodzi taki dzień, że wszystko w człowieku krzyczy i wiesz.... Musisz to zrobić. Są na to dwa sposoby:
  1. Poczekać, aż przejdzie...
  2. Ruszyć w nieznane.
Pierwszego sposobu nie polecam, bo po pewnym czasie przyzwyczajamy się do przeczekiwania i tak przemijają kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata... Potem mówimy:
za stary już jestem...


Kiedyś czekaliśmy z kolegą motocyklami przed szkołą na dzieciaka. Pewien ,,gentelmen” rozkochany od lat w napojach wyskokowych długo bacznie nam się przyglądał, po czym powiedział:
- kiedyś jak byłem młody, też chciałem mieć motocykl, ale teraz jestem już za stary...
- a ile masz lat- zapytał kolega
- 44 – odparł smakosz
- to rzeczywiście jesteś już za stary - przytaknął kolega i nie było w tym nic dziwnego bo przecież był młodszy; miał dopiero pięćdziesiąt kilka lat, a do sześćdziesięciu jeszcze kosmicznie długie tygodnie...
Wiem, powtarzam się, ale może jeszcze nie wszyscy znają tę historię...

Czyli pozostaje sposób 2. Ruszyć w nieznane.

Dlaczego nieznane, a no dlatego, że w zimie te same drogi, które przemierzaliśmy wielokrotnie latem teraz są inne - jakby z całkiem innej opowieści - innego świata. Parę razy udało mi się zabłądzić w czasie śnieżycy w lesie nie dalej jak parę kilometrów od domu i tylko dzięki ,,giepsowi” nie kręciłem się godzinami jak pies za własnym ogonem. Świeży śnieg szybko zasypuje ślady. Dlatego nie jestem zwolennikiem spontanicznych zimowych wypadów. Wszystko powinno być w miarę możliwości przemyślane. Ale po kolei.



Zabezpieczenie.
Należy prawidłowo zabezpieczyć składowe wyprawy, czyli:
A. człowiek
B. maszyna
C. zaplecze
Zacznę od końca.
Zaplecze - czyli gdzie i z czym.
Inaczej podejdziemy do wyprawy na sąsiednią ulicę, a inaczej na sąsiednią planetę. Każde z tych wyzwań będzie potrzebować innych środków. O ile do sąsiada jeśli nie dojedziemy to z pewnością damy radę dojść na piechotę, to już do sąsiedniego miasta przez las na przełaj niekoniecznie osiągniemy sukces. Podejmując dalszą wyprawę należy dość precyzyjnie zaplanować trasę, najlepiej w kilku wariantach, ponieważ nie zawsze oczywista latem trasa zimą jest przejezdna dla naszego wehikułu. Najlepiej, aby przebiegała w pobliżu siedzib ludzkich, a najdalszy nazwijmy go ,,bezludny” odcinek miał nie więcej jak 20 kilometrów w dzień i nie więcej jak 10 km po zmroku. Z prostej przyczyny- jeśli dopadnie nas awaria w połowie dystansu, przejście 10 km w dzień, a 5 po zmroku (po zmroku zawsze w lesie i po bezdrożach poruszamy się mimo woli wolniej ze względu na ograniczoną widoczność) nie powinno być problemem, nawet po dość długiej i wyczerpującej jeździe dla w miarę zdrowego człowieka. W przypadku awarii człowieka to już inna sprawa. Dlatego zawsze powinniśmy powiadomić kogoś o naszych ,,gjenialnych” planach- czyli trasa, punkty, przewidywane zagrożenia (skoki przez paśnik dla Żubrów w punkcie xy- raczej nie powiadamiamy straży leśnej), planowany czas przejazdu pomiędzy punktami, które nie powinny być rozlokowane w odstępach czasowych dłuższych niż jedna godzina. Warto składać cząstkowe meldunki np. SMS-em:
- dotarłem do punktu 2, wyruszam do punktu 3.
Informowana przez nas osoba, jeśli nie otrzyma potwierdzenia w określonym czasie będzie mogła podjąć kroki, które mogą nam pomóc. Przykład:
- drzewo nie ustępuje należnego nam pierwszeństwa przejazdu w wyniku czego tracimy możliwość komunikacji z otoczeniem. Osoba ,,pilotująca” telefonicznie nasze zmagania z przyrodą nie otrzymuje informacji w określonym czasie, wie natomiast, że wyruszyliśmy z punktu 2, a nie dotarliśmy do punktu 3. Ustaliliśmy, że mimo wszystko kontaktujemy się co 1 godzinę, więc jeśli możemy się kontaktować, dajemy znać co spowodowało opóźnienie. Jeśli nie dajemy znaku, znaczy to, że coś poszło nie tak i ,,pilot” może ruszać z odsieczą.
Kiedyś postanowiłem odwiedzić kolegę mieszkającego 25 kilometrów ode mnie. Były to czasy kiedy nie było telefonów komórkowych. Kiedy byłem gotowy (ubrany, moto odpalone i gotowe do startu) zadzwoniłem od sąsiada do kolegi, któremu luksus posiadania telefonu stacjonarnego był bliski. Przekazałem krótki komunikat typu - wyjeżdżam, jadę przez, jak nie dojadę w ciągu godziny, ruszaj z odsieczą. Dzięki temu dziś piszę te słowa. Na początku wszystko było dobrze, ale z kolejnymi mijanymi kilometrami wiara we własne ,,umiejętności” wzrastała w postępie geometrycznym. Jechałem Czesławą solo, bez wozu - a jej potęga wypełniała całe moje jestestwo, aż do momentu kiedy zza zakrętu znienacka wyskoczyły na mnie krzewy dzikich jeżyn pomieszanych z pnącymi różami. Ta perfidna i podstępna spółka obezwładniła mnie całkowicie, motocykl natomiast pochłonął rów, przez który tylko mnie udało się przelecieć. Dzięki czarnej skórzanej odzieży nie odniosłem większych obrażeń (poza wybitym barkiem i zwichniętą stopą, jak się potem okazało), a co ważniejsze byłem perfekcyjnie zamaskowany i ukryty. Całkowicie niewidoczny z drogi. Kolega jednak był trzeźwo myślący i po upływie godziny, kiedy nie dotarłem do niego, ruszył z misją ratunkową. Dotarł do mojego domu - przeraził mają Mamę, no bo przecież motorem w taką pogodę. W powrotnej drodze zatrzymywał się we wszystkich jego zdaniem niebezpiecznych punktach. Pomimo tego nie odnalazł mnie, więc zawrócił ponownie wzbogacając akcję o pytane miejscowej napotkanej ludności. Odnalazł mnie tylko dzięki przypadkowi, który pognał go za potrzebą w okolice mojego odosobnienia. Cała akcja trwała około 3 godzin i byłem już mocno wyziębiony. Tę przygodę przypłaciłem tylko dwutygodniowym pobytem w łóżku w charakterze chorego. Miesiąc potem dojechałem już bez większych problemów, ale wykazałem więcej pokory. Dziś jest to tylko śmieszna opowiastka, ale wtedy porty miałem pełne.





Rzeczy niezbędne, które powinniśmy z sobą zabrać:
  1. pokora i zdrowy rozsądek,
  2. środki łączności, np. komórka ( naładowana),
  3. naładowana, sprawna latarka,
  4. namiastka apteczki,
  5. zegarek,
  6. kompas,
  7. GPS, dokładna mapa,
  8. nóż,
  9. czekolada,
  10. sznurek,
  11. zapalniczka.
Kolejność dowolna. Listę zależnie od potrzeb możemy rozszerzać, ale moim zdanie jest to niezbędne minimum balastu, które zabieramy na motor. I tu dochodzimy do kolejnego punktu:


Maszyna.
Nieważne jaka, ważne aby była nasza. Jadąc zimą mamy prawie 90% szansy na to, że coś pójdzie nie tak, a z własnego doświadczenia wiem, że lepiej żeby motocykl był nasz własny. Wszelkie usterki naprawimy tak jak będziemy chcieli i w terminie dla nas dogodnym. Nawet jeśli uda nam się uniknąć uszkodzeń mechanicznych, to jeżeli poruszamy się po odśnieżonych odcinkach drogi, musimy się liczyć z tym, że były one posypywane solą, co w dalszej perspektywie doprowadzi do korozji niektórych elementów motocykla. Teoretycznie można je zabezpieczyć przed tym zjawiskiem, ale tylko teoretycznie, ponieważ wilgoć – w tym przypadku z solą ma niewiarygodne właściwości penetrujące, Ale to nie znaczy, że nie zabezpieczamy sprzętu, wręcz przeciwnie. To co w lecie ujdzie nam ,,na sucho”, w zimie może nas niekiedy bardzo wiele kosztować. Wyobraźcie sobie, że macie nie do końca sprawną instalację zapłonową, na dodatek o naprawie której nie bardzo macie pojęcie. Pojazd samoistnie zatrzymuje się po zmroku w ,,ustronnym miejscu” i odmawia współpracy, powiedzmy 10 km od najbliższych siedzib ludzkich, a temperatura otaczającego nas powietrza wynosi marne -10ºC. Nie mamy latarki, zapalniczki, a komórka padła, dodatkowo próbując zepchnąć motocykl z drogi, dzięki oszczędności na obuwiu, oraz ogólnej śliskości skręcamy kostkę. Po prostu super. Leśna zwierzyna na pewno przyjdzie nam z pomocą, albo uprzejmy kierowca zatrzyma się w nocy na odludziu widząc nasze sympatyczne oblicze. Życzę powodzenia. Aby uniknąć podobnej sytuacji powinniśmy poważniej potraktować nasz pojazd i odpowiednio go przygotować do wyprawy. Musimy mieć pewność, że zawsze damy radę uruchomić i zatrzymać nasz motocykl. Podstawą wg mnie jest przejrzenie instalacji zapłonowej i zabezpieczenie jej przed działaniem wilgoci. Nie zaszkodzi zabrać ze sobą zapasowego zapłonu, przeważnie nie jest ani wielki, ani ciężki. Wypadałoby go umieć zmienić, zdiagnozować usterkę, naprawić. Wymiana świec na dostosowane do pracy przy niższych temperaturach zaoszczędzi nam też wiele stresów. Należy pamiętać także o zabezpieczeniu wszelkiego rodzaju linek, ponieważ lubi w nie wnikać woda, która po pewnym czasie zmienia stan skupienia. Miałem kiedyś związaną z tym przygodę. Kotlina Kłodzka. Miłe popołudnie, pusta droga utrzymana ,,na biało”, delikatnie serpentynami pnąca się pod górę. Temperatura – 15ºC. Docieram do przełęczy, piękne słońce, brak zachmurzenia, widok zapierający dech w piersi. Droga zaczyna opadać w dół. Ujmuję gazu. Motocykl nadal delikatnie przyspiesza. Zbliża się seria zakrętów. Zamykam całkowicie przepustnicę - brak reakcji. Uczucie lekkiego niepokoju zaczyna się potęgować wprost proporcjonalnie do siły jaką wkładam w naciskanie dźwigni hamulców. CBR - czyli Całkowity Brak Reakcji. Po prostu nie mam władzy nad przepustnicą, ani nad hamulcami. Szybka decyzja, wyłączamy zapłon, bieg za biegiem niżej ( błogosławimy firmę Jawa za półautomat zmiany biegów). Tylko dzięki zachowaniu zimnej krwi udaje mi się opanować sytuację. Uczucie zapierające dech w piersi pozostaje ze mną jeszcze przez długie chwile, choć powód jego jest zgoła odmienny od pierwotnego. Przyczyną jest właśnie zmiana stanu skupienia cieczy, która dostała się do linek uniemożliwiając ich prawidłowe działanie, a właściwie blokując je całkowicie.
Co do samego motocykla nie będę sugerował:
  • z wozem, czy bez?
Sami musicie dojść do jedynie słusznych wniosków, bo wytłumaczyć coś można tylko ludziom logicznie myślącym, a jeśli macie zamiar jeździć motocyklem w zimie...
To na pewno musicie pamiętać o zabezpieczeniu organizmu przed niekorzystnym wpływem czynników atmosferycznych. I tak sprytnie i niepostrzeżenie dochodzimy do pierwszego punktu naszych rozważań.

 


Człowiek.
Aby się zabezpieczyć należy odpowiednio się odziać. Pamiętam jak dziś - ubieranie samo w sobie było sztuką. Do utworzenia idealnego zimowego kombinezonu potrzebne były:
- Trybuna Opolska, reklamówki, taśma izolacyjna, bielizna, odzież tzw wierzchnia, czyli spodnie, swetry, kalesony, komplecik ortalionowy (były nawet mistrzostwa w skradaniu się w ortalionie, ale to już inna historia), wszelkiego rodzaju spodnie i kurtki skórzane.
Proces twórczy należało zawsze zacząć od medytacji - wsłuchanie się w swoje wewnętrzne głosy, instynkty i potrzeby, oraz załatwienia wszelkich potrzeb fizjologicznych. Po stworzeniu idealnego zimowego kombinezonu, kiedy nagle odkryjemy nieodpartą potrzebę odwiedzenia toalety, marzenia o wyjeździe możemy włożyć między bajki. O ile rozebranie się z niego zajmie nam najwyżej 10 minut, to już stworzenie od nowa IZK (czyli idealnego zimowego kombinezonu), zajmie nam następną godzinę i pochłonie kolejną porcję budulca. Z doświadczenia wiem, że większość materiałów potrzebnych do budowy IZK można było wykorzystać tylko jednorazowo ( podarte gazety, reklamówki i taśma izolacyjna, podczas panicznie - raptownego zdejmowania IZK nie dawały szansy ponownego wykorzystania). Wziąwszy pod uwagę, że właśnie przed chwilą ukończyliśmy jego tworzenie, perspektywa ponownego przechodzenia przez ,,procedurę startową”, prowadzi do nieuniknionej konkluzji:
Jutro też jest dzień.

Co może po kilku nieudanych startach doprowadzić do zawieszenia się na punkcie 1 wcześniejszych rozważań, czyli:
Poczekać, aż przejdzie...
A to do niczego nie prowadzi...



Jak już wcześniej wspomniałem miałem CZ-tkę bez zapiętego jeszcze wozu, ponieważ brakowało do niego paru drobnych detali, które wiedziałem samotnie spoczywające w garażu mojego kolegi. Grudzień, około – 15ºC, ale drogi suche. Jedynie słuszny wniosek - jadę.. Do Wrocławia mam około 40 km, żaden problem. Ubieram się, idę do garażu (oczywiście kolega powiadomiony). Podczas drogi zaczynam odczuwać delikatny dyskomfort w postaci lekkiego ucisku w żołądku. Dam radę, spoko. Do kolegi docieram bez problemu. Miła pogawędka zaciera w pamięci zapowiedzi niebezpieczeństwa. W drodze powrotnej zaczyna się narastający dramat. Im dalej od Wrocławia tym bliżej domu, ale z każdym przebytym kilometrem mój niepokój wzrasta wraz z uciskiem w brzuchu. Dam radę, powtarzam coraz mniej pewny siebie... Pierwszy atak wraz z przebyciem połowy drogi mija. Dobry gospodarz do domu dowiezie – ta myśl mnie uskrzydla i z prędkością ponad 100km/h w terenie zabudowanym wpadam na patrol sił niebieskich.
- A dokąd się tak spieszymy - miło zagaja funkcjonariusz.
- Do domu - odpowiedziałem coraz bardziej blady, czując nadchodzący drugi atak.
- Dokumenty proszę - ze służbowym uśmiechem kontynuuje niebieski.
Podaję wszystko ściągając w międzyczasie kask. Nerwowo rozglądam się po okolicy.
- Muszę do toalety - słabym głosem artykułuję narastającą potrzebę.
- Powoli - pada spokojna odpowiedź.
Dla mnie w tej chwili jest ten punkt graniczny, po przekroczeniu którego nie ma już odwrotu. Zostawiając wszystko rzucam się dziwnie drobnymi kroczkami (prawie jak Ninja) w stronę dostrzeżonego wcześniej sklepu znajdującego się na szczęście tuż za nami, pozostawiając kompletnie zaskoczonych funkcjonariuszy na chodniku. Wbiegam do środka. Do obserwującej całe zajście przez okno i przerażonej sprzedawczyni krzyczę błagalne pytanie:
- Toaleeetaaaa?
Za jej wskazaniem, rzutem na taśmę udaje mi się zająć dogodną pozycję. Ułamek sekundy potem z trzaskiem wyważanych drzwi wpadają do mojej tymczasowej samotni niestrudzeni struże porządku, którzy odzyskali sprawność i szybkość.
- Sam dam radę, ale dziękuję za okazaną troskę - rzucam lekko skonsternowany.
Panowie dyskretnie się wycofują, pozostając jednak na pozycjach ,,szachujących”.
Rozmowa kończy się na mandacie, zapłacie za drzwi ( nie wiem czemu ja, skoro to oni dokonali zniszczeń) i dziwnych spojrzeniach wszystkich w około (okazało się, że w sklepie było więcej osób, których przez roztargnienie nie dostrzegłem). Efektem ubocznym całego zajścia było bezpowrotne uszkodzenie IZK. Pomimo, że do domu pozostało około 15 km, przez ubytki w osłonach termicznych człowieka (IZK), zmarzłem na kość. Na drugi raz nauczony przykrym doświadczenie nie pomijam etapu medytacji, który jak wykazało życie jest równie istotnym elementem wyprawy jak każdy inny (może nawet najważniejszym).
Dzisiaj to już inna bajka. Mamy do dyspozycji wszelkiego typu bieliznę aktywną, oraz okrycia wierzchnie wyposażone w membrany oddychające. Nie będę tu się rozwodził nad wyższością jednych nad drugimi, ponieważ to subiektywne opinie i każdy może wypracować własne. Jedna zasada jednak jest niezmienna:
- w zimie powietrze jest najlepszym izolatorem, a wilgoć naszym najgorszym wrogiem.
Stosując te prostą formułkę, ubieramy się tak, aby zimne powietrze nie docierało do organizmu, a nasz pot został wyprowadzony poza odzież. Na pewno odzież wierzchnia powinna posiadać elementy odblaskowe. Obuwie jest równie ważną, jeśli nie ważniejszą sprawą. Przemarznięte stopy to przechłodzony cały organizm. W najlepszym wypadku to tylko przeziębienie, w skrajnych przypadkach możemy doprowadzić się do odmrożeń kończyn dolnych, powinno więc także zapewniać nam komfort cieplny i nie dopuszczać do zawilgocenia wewnątrz. Dodatkowym, bardzo ważnym aspektem tej części garderoby jest podeszwa, która powinna zapewniać nam pewny kontakt z podłożem (bez poślizgów, które w skrajnych przypadkach mogą doprowadzić do utraty świadomości w wyniku raptownego kontaktu z podłożem). Obuwie powinno także zabezpieczać staw skokowy stopy przed urazami typu złamanie, zwichnięcie, itp. Innym aspektem ochrony osobistej są tzw. zbroje. Zdania na temat ich przydatności są podzielone. Ja uważam, że należy je stosować, ponieważ minimalizują straty w momencie kontaktu przemieszczającego się człowieka z naturą mniej lub bardziej ożywioną, np. nasze nieosłonięte ochraniaczem kolano trafia podczas slalomu między drzewami na nieprzychylny nam pień. Ból przeważnie jest tak przeraźliwy, że doprowadza nas do:
- rwania trawy. W zimie jest to czynność utrudniona, ze względu na okrywę śnieżną, która jest niejednokrotnie zlodowaciała.
- ryczenie z bólu. No tu sprawa może wyglądać w konsekwencji jeszcze gorzej. Wyobraźcie sobie, że wasz ból i związany z nim ryk, łoś odbiera jako nawoływanie klępy w rui...



Podsumowując i tak już przydługie dywagacje, najpierw należy się dwa razy głęboko zastanowić, czy jest to - czyli zimowa wyprawa motocyklem - nam potrzebne. Jeśli tak, to należy się do tego odpowiednio przygotować. Moim zdaniem warto, bo to zmieni całą waszą dotychczasową optykę. Da wam możliwość innego spojrzenia na sprawy, które wydawały się dotąd oczywiste. Taka ,,prawdziwa męska przygoda”. Ale to tylko moje zdanie...
Pokora i rozsądek przede wszystkim.

czwartek, 5 czerwca 2014

07.10.2008.
ImageTam gdzie czas płynie inaczej
 
Einstein miał rację, czas jest pojęciem względnym...
E = mc2
E - etylina
m - miejsce
c - czas do kwadratu, bo trzeba dojechać, zwiedzić i wrócić.
Znając miejsce i czas, wiemy ile etyliny potrzeba. I tyle tytułem wstępu.
Każdy z nas ma takie ,,mityczne miejsca”, do których trafił przypadkowo.
 Tak było i ze mną. W podróż wyruszyłem w konkretnym celu,
 który po przybyciu pozostał na marginesie, prawie zapomniany.
Ale po kolei…
Kolega zapytał mnie czy mogę zastąpić go podczas transportu, a że to dobry kolega zgodziłem się bez wahania. Wieczorem wraz z nowo poznanym człowiekiem pakowaliśmy auto, jeżdżąc z domu do domu, od jednych ludzi do drugich, aż zapełniliśmy cały kontener darami. Załadowani, posiliwszy się uprzednio, obraliśmy kurs na północny- wschód.
Był zimny poranek kiedy dotarliśmy na miejsce.
 
w goscinie
 
W gościnie u ,,Siostrzyczek”. Nie jest to ,,Mariot”- ale można tu znaleźć wiele ciepła, dobre słowo, ciepłą strawę i nocleg (skoro zakonnice, więc to ,,klasztor żeński”. Noc w ,,klasztorze żeńskim”- wielu o tym marzy… Znajdźcie - spróbujcie.)
Szybko rozpakowaliśmy towar (lada chwila miały nadejść dzieci) i pomimo zmęczenia nieprzespaną nocą, postanowiłem ,,wyruszyć w miasto”. Zjadłem przygotowany przez ,,siostrzyczki” posiłek i ruszyłem na spotkanie z mitem, legendą i historią. Tak.. Dla mnie to miasto jest ucieleśnieniem… No właśnie… Romantyzmu. Wiem- facet się nie goli, jest łysy, ma brudny motor- i romantyzm. A jednak. W życiu przeczytałem kilka książek (tylko niektóre zrozumiałem), a zapamiętałem nieliczne. Wiążą się pośrednio, lub bezpośrednio z tym miastem… Ale to miasto… Pełne  historii. Gdziekolwiek pada mój wzrok, tam odnajduję ślady splecionej historii 2-ch narodów, choć z naszej(polaków) perspektywy wygląda to inaczej niż z ich (dla nas Jagiełło to wielki król, dla nich ,,zdrajca”). Jednak nie o perspektywę tu chodzi, ja chciałem dotknąć wyobraźni. Mojej wyobraźni. A właściwie skonfrontować ją z rzeczywistością i nie interesowało mnie to z czyjej perspektywy jak co wygląda.
Tak. Następny naczytał się Mickiewicza i szuka Polski tam gdzie jej nie ma. Nie. Daleki jestem od rewizjonizmu. Spotkać historię- dotknąć jej- to co innego.  A właśnie… Historia. Zaczęło się to tak…
Legenda głosi, że na łowy w dolinę Wilii i Wilenki przybył z Trok- ówczesnej stolicy- Giedymin, Wielki Książę Litewski. Zabłądził w pogoni za turem i zmęczony zasnął w świętym gaju w dolinie Świntoroga. We śnie ujrzał…( Bardziej zainteresowani znajdą sami, mniej dowiedzą się ode mnie, lub innych na forum- inni… No cóż…)
Wilno. Nie potrafię go opisać, zresztą wielu już to zrobiło.
‘’Wilno, jak widzę z perspektywy, było dziwaczne, miasto pomieszanych, zachodzących na siebie stref, jak Triest albo Czerniowce”- Czesław Miłosz.
Teraz kilka fotek (z ponad 100, a może więcej) do posmakowania. Wiem.. Jak lizanie lizaka przez szybę, ale… Lepszy rydz niż nic. Foty zimowe- wyobraźcie sobie lato i eksplozje kolorów.
 
Zamek górny
Zamek Górny (Góra Giedymina) z pozostałościami murów. Symbol Litwy i Wilna wzniesiony w 1323r. Ze szczytu zobaczymy miasto w pełnej krasie (dla leniwych winda). Poniżej zamek dolny, w historycznych przekazach łączony z czasami Królowej Bony, Barbary Radziwiłłówny, Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta.

Kaplica Sw. Kazimierza
Wnętrze kaplicy św. Kazimierza z sarkofagiem patrona Litwy (św. Kazimierz). Budowę w 1623r. rozpoczął Zygmunt Waza. Nie potrafię tego opisać, stałem długo jak ,,posąg turysty pod wrażeniem” w ręku trzymając czapkę (inni turyści źle odczytali moje intencje- zebrałem około 30PLN w przeliczeniu na polskie zł.). To trzeba samemu zobaczyć - poczuć.

kościół
Kościół ś.ś. Piotra i Pawła, którego budowę rozpoczął w 1668r. hetman Michał Kazimierz Pac. Na jednej ze ścian znajdziemy jego płytę nagrobną z napisem ,,Hic iacet peccator” - tu leży grzesznik. Wnętrze- barok w pełnej krasie- unikatowe na skalę europejską. Żyrandol (fot) wykonany został w 1905 przez majstrów z Lipawy. Znajdziemy tu także bębny spod Chocimia oraz wiele innych mitycznych historii.
 
dziedziniec klasztoru
Dziedziniec klasztoru bazylianów (wieża kościoła św. Trójcy). W południowym skrzydle na początku XIX w. urządzono więzienie gdzie osadzono A. Mickiewicza wraz z innymi uczestnikami procesu filomatów i filaretów. Tu 1-go listopada 1823r. ,,zmarł Gustaw, a narodził się Konrad”.
 
ostra brama
Ostra Brama, jedna z pierwszych bram wzniesionych wraz z murami miasta (1503- 1522) i cudowny obraz.
,,To tu  z rąk matki…”- pisał Mickiewicz. Dociekliwi znajdą cały cytat w epopei ,,Pan Tadeusz”.
 
tak
Ul. Dominikańska, jedna z najstarszych ulic Wilna, przy niej to w 1806 urządzono pierwszą pocztę.
 
większość
Tak wygląda większość ulic. Byłem zauroczony…
 
 
szkoła
Szkoła baletowa - coś dla miłośników płci pięknej - warto posiedzieć, poczekać. Odważniejsi mogą wejść do środka w poszukiwaniu np.,, Nataszy Pietrowny” albo innej Wieroczki… Wrażenia gwarantowane…
 
sklep
W sklepie spożywczym dokonaliśmy ciekawego odkrycia ze znajomym. Wyobraźcie sobie - impreza w garażu i brak szkła… Genialne wyjście naprzeciw potrzebom- C2H5OH w poręcznym naczynku - jak jogurcik. Nagroda Nobla za pomysłowość.
Wilno, Wilno. Taaaa. Jeśli Wilno, to obowiązkowo Troki. To tylko 30km. na zachód. Znowu lizak przez szybę…
 
zamek
Zamek w Trokach, do 1323r. stolica Litwy. No… Jest co oglądać. W środku…
Nie, tą tajemnicę musicie poznać sami.
 
zamek
Troki od strony jeziora Galve(tak na mapie było). Stragany, raj dla tych co mają jeszcze miejsce w kufrach albo sakwach. Można tu zakupić prawie wszystko, co niekoniecznie jest nam potrzebne, ale za to jakie ładne…
 
k
Kienesa zbudowana w XVIII w. Dom modlitewny religii karaimskiej. Na pierwszym planie (to nie dziwny drewniany płot) rozpoczęta budowa – jak mnie informowano - szkoły.
 
ul
Ul. Karaimus. Domy z XIX w. z charakterystycznymi 3-ema oknami na ścianie szczytowej- jedno dla Boga, drugie dla Witolda, trzecie dla domowników. Mieszkają tu Karaimi sprowadzeni przez księcia Witolda jako ochrona osobista z Krymu w XIV w. Do dziś zamieszkuje tu ok. 70-ciu potomków tej narodowości.
Wilno, Troki… Ludzie. Karaimi. Trzeba ich spotkać, porozmawiać - mówią czysto po polsku. Polacy… Patrząc z perspektywy kolesia ,,co ma neta i motór” byłem zszokowany. O historii tamtejszej ci ludzie wiedzą więcej niż niejeden historyk (gdzie, kiedy, jaka bitwa, kto dowodził, jakie siły, skąd natarcie itp.). Oni żyją historią, a zarazem są nią… Jak otwarta księga, którą można czytać- z której można dowiedzieć się wielu zapomnianych (przemilczanych) faktów.
Taaaa… Znalazłem się jakby w innym wymiarze, gdzie czas kluczy, zawraca, zakręca przeplata się ze sobą w różnych kierunkach, na różnych płaszczyznach ( Einstein miał racje ze swoją teorią względności) . Po prostu płynie inaczej. Co prawda nie widziałem ,,bursztynowego świerzopu”, ani jak ,,dzięcielina pała”( moja polonistka byłaby dumna, że zapamiętałem), ale i tak otrzymałem więcej niż pragnąłem. Więc jeśli czegoś szukasz i masz czas na refleksję, tu znajdziesz to na pewno. Może twoja ,,mityczna kraina” leży gdzieindziej, może całkiem blisko… Dopóki nie odpalisz sprzęta(nie istotne jakiego) i wyobraźni, nie dowiesz się. Poszukaj. Warto…
Ale to tylko moje zdanie (że warto)…
 
Linki wspomagające wyobraźnię i nie tylko…
23.01.2011.
Image 
 
 
 
 
 
Piątek.
Jest piękny poranek – znaczy się czasami deszcz jakby słabł.
 Motocykl zapakowany, wszystko dograne i zapięte na ostatni guzik,
 więc bez marudzenia wkładam kask i odpalam. Kierunek na wschód
 - ,,tam musi być jakieś życie”. Początek nie jest obiecujący dzięki pogodzie,
 ale myśl o spotkaniu pcha mnie do przodu.
Całe tygodnie umawiania się na forum, planowania, ustawiania, bicia piany, ustalania terminu oraz listy chętnych... Wyszło jak zawsze. Ważne, że człowiek z którym najbardziej chciałem się spotkać jedzie. Mam nadzieję...
Parę dni wcześniej przez telefon dogrywaliśmy ostatnie szczegóły:
- Wiesz nie widzę wielu chętnych, więc może byśmy zabrali żony? - zapytałem nieśmiało.
- Ciebie chyba Bóg opuścił – gromił mnie przez słuchawkę – to ja tu urabiam żonę ponad miesiąc, tłumacząc, że to taka ,,męska przygoda”, a ty mi tu z takimi pomysłami? Nawet się nie waż! - zakończył oschle.
Więc się nie ważyłem...(Chociaż po kombinezonie widać wyraźnie, że tu i ówdzie ciała przybyło...) Biorąc pod uwagę pogodę, to w sumie dobrze, że jadę sam.
Im dalej od domu, tym pogoda staje się coraz lepsza, a wraz z jej poprawą poprawia się mój nastrój. W umówione miejsce dotarłem grubo przed czasem. Zresztą zawsze lubię dojechać na miejsce parę godzin wcześniej, daje mi to możliwość nieskrępowanej eksploracji najbliższej okolicy. Zainstalowałem się w wynajętym lokum i postanowiłem się dowiedzieć jak daleko jest kolega.
Wiesz jeszcze z trzy godziny i będę ruszał. - krótko zameldował.
Dobrze, to daje mi dużo czasu na kręcenie się po okolicy.
 


Do pierwszego zamku mam niecały kilometr, więc już po chwili jestem na szczycie wzniesienia przed bramą. W oddali majaczy kolejny zamek na kolejnym wzgórzu. No to naprzód. Na azymut, aby jak najmniej opony asfaltem zabrudzić. Podczas dobrej zabawy czas szybko mija, więc staram się kiedy tylko sobie przypomnę sprawdzać telefon.
Dwa nieodebrane połączenia?
Oddzwaniam.
Już jedziemy! - krzyczy kolega.
My? - pytam zdziwiony pamiętając tyradę, jaką zrobił mi na temat zabierania żon na męskie wypady.
No z Irkiem!
Aaaaaa... - teraz dopiero załapuję – a którędy? - doznaję nagłego olśnienia.
Postanawiam wyjechać im naprzeciw, aby skrócić czas oczekiwania.
Nucę pod nosem:
,,Spotkałem się z kolegą,
bo kolega jest od tego,
i wypada czasem spotkać się z nim”...

Tym razem w rolę ,,ukochanej” wcieli się Irek... Nosząc to wino oczywiście!
Po drodze widzę kolejny zamek, zatrzymujący mnie na chwilę, podczas której tracę troszkę poczucie czasu. Szybki rzut oka na telefon – znowu nieodebrane.
- Hiuston mamy problem. - ponury głos w słuchawce sprowadza mnie w realny świat.
- Co się stało? - pytam z niepokojem
- Jak wbiję bieg, to nie wchodzi i ta wajcha się giba i bla ble blo – mgliście tłumaczy kolega.
- Gdzie jesteście? - pytam.
 

Po niecałym kwadransie odnajduję ,,zaginionych w akcji”, na wskazanym przez nich skrzyżowaniu. Wstępne oględziny nic nie dają. Coś jest nie tak z mechanizmem zmiany biegów w Wulkanie kolegi. Nie żebym się na tym znał, ale robiąc ,,dobrą minę do złej gry”, postanawiam sięgnąć głębiej.
Mam teorię.
,,Odkręcone ,,cośtam”, to wtedy coś gdzieś się nie tego i wtedy motor nie jedzie”.
Silnik normalnie odpala (na nasze nieszczęście), ale biegi nie wchodzą. Trzeba zaglądnąć do środka.
Po co? (Równie dobrze i z podobnym skutkiem mogę naprawić dyfraktometr (cokolwiek to jest? Ale fajnie się nazywa.)
 


Nie wiem, ale trzeba, bo jak się coś tam nie kręci, to coś tam się nie tego – zawile tłumaczę odkręcając korek wlewu oleju na bocznej pokrywie sprzęgła.
Zapal – mówię pewnym głosem i obaj pochylamy twarze nad dziurą po korku, żeby zobaczyć co się kręci. Silnik zaskakuje niestety bardzo szybko, praktycznie po ułamku sekundy, a naszym oczom ukazuje się......cały bezmiar głupoty tego pomysłu.
Dziurą po korku silnik wyrzuca na nas spore ilości oleju, konserwując wszystko w okolicy.
Tak głupich min chyba dawno nie mieliśmy.
,,Ubaw po pachy i to za darmochę” - jak mawiał Manfred z ,,Epoki lodowcowej”.
Postanawiamy gdzie indziej szukać odpowiedzi na pytanie – ,,co nie tego tam?” - i po kilku godzinach Wulkan ląduje (ląduje – jak to brzmi w kontekście tego Hiuston) na przyczepie holującej go, a koledzy w aucie ruszają w drogę powrotną do domu.
 


Dla nich ,,męska przygoda” właśnie się kończy, ja natomiast grzecznie wracam na kwaterę i przed snem planuję następny dzień, już na pewno samotnej jazdy po bezdrożach Jury. Siedzę w kempingu, burza powoli przechodzi, na wschodzie piękna tęcza, na zachodzie zaś, krwisty zachód słońca będący w idealnej harmonii z makrelą w pomidorach spożywaną przeze mnie na kolację. Dla takich chwil warto żyć. Trochę żal, że podziwiam te cuda w samotności i nie mogę dzielić się nimi z kolegami, ale cóż – życie.
 


Jura jest jednym z piękniejszych miejsc na ziemi do jakich do tej pory udało mi się dotrzeć. Dla mnie ma magię opowieści o Janosiku, chyba dla tego, że dużo scen serialu było kręcone w tych rejonach. Zamek w Pieskowej Skale, sceny z Murgrabią i Księciem, piękna Anna Dymna...
Pierwszy raz byłem tu w 1983 roku w charakterze pasażera. Rok później na kołach motoroweru marki Simson, następnie Jawą. Potem wielokrotnie różnymi motocyklami. Lubię tu wracać, bo zawsze odkrywam ten rejon jakby na nowo. Pomimo, że wiele się tu nie zmienia, Jura jest na tyle duża, że zawsze można znaleźć tu coś dla nas nowego.
 


Jura jest wyżyną rozciągającą się pomiędzy Częstochową a Krakowem. Jej zróżnicowany krajobraz powstał w wyniku procesów krasowych i jest jej niezaprzeczalnym atutem. Bogata szata roślinna od lasów, przez łąki do ,,pustyni” zadowoli chyba wszystkie gusty motocyklowych włóczęgów. Od winkli, po których można ,,chodzić kolanem”, po namiastkę ,,Dakaru” dla pustynnych nomadów. Wzgórza, dolinki, ostańce o przedziwnych kształtach, wąwozy i doliny strumieni, stają się przepięknym tłem naszej podróży w przestrzeni. W podróż w czasie zabiorą nas ruiny niegdyś pięknych zamków na szlaku Orlich Gniazd. Do tajemniczych czeluści świata podziemnego zaprowadzą nas jaskinie, których jest tu około 500. Spostrzegawczy obserwator na pewno odnajdzie tu ślady jeszcze dawniejszej historii.
 

Z takimi przemyśleniami udałem się do krainy Morfeusza.
Następnego dnia wstałem wcześnie, szybko zjadłem śniadanie i ruszyłem w ,,poszukiwaniu nieznanego”. Moim odkryciem tym razem były bunkry. Odnalazłem je przypadkiem, jak większość atrakcji w tym rejonie, bo staram się poruszać tu bez map, kierowany tylko informacjami jakie uda mi się uzyskać od napotkanych ludzi. Tak było i tym razem. Zatrzymałem się przed jakimś sklepem spożywczym w celu zakupu napoju oraz zasięgnięcia języka.
 


Jest tu coś ciekawego w okolicy wartego zwiedzania? - zapytałem.
W sumie to nie... Chyba, że te bunkry... ale żeby to ciekawe było? - padła odpowiedź.
Dzięki wskazówkom dotarłem do nich bez problemu, bo oznakowanie jest raczej niezadowalające.
Bunkry są w dość dobrym stanie i ....
No jak wam wszystko opowiem i pokażę to uznacie, że już to znacie i nie ruszycie się od komputera, więc dam wam szansę samodzielnego odkrycia lokalizacji i przeznaczenia, oraz odpoczynku od ,,wirtualnej rzeczywistości”. Jak mawiał ,,Młody” w drugiej części ,,Psów”:
,,Życie stygnie”.
Zdziwiło mnie, że taki potencjał turystyczny nie jest w pełni wykorzystywany przez lokalne władze (bilety,karnety, itp). To chyba jedno z ostatnich takich miejsc. Szybko zacząłem żałować tego zdziwienia. Dalej, w innych miejscach było już ,,normalnie”. Tak jak wszędzie są blaski i cienie. Cieniem dla mnie są wyznawcy nowej religii wszędzie się rozprzestrzeniający, czyli:
,,Słudzy Arkusza Kalkulacyjnego”, którzy każde działanie lub zaniechanie rozpoczynają od pytania skierowanego do swego Pana – Czy to się opłaca? A on odpowiada co warto a co nie.
 
,,Obserwator, obserwator – zamiast serca kalkulator”. Kto jeszcze pamięta tę piosenkę?

W pogoni za źródłami finansowania, którymi w tym rejonie są między innymi środki finansowe turystów, tworzy się coraz więcej ,,punktów kontroli portfela” - nie mylić z PKP, choć analogia jest duża – płacisz, bez względu na poziom satysfakcji jaki uzyskałeś za swoje dobro.
Rozumiem, że pieniądz jest podstawą egzystencji wszystkiego (prawie), ale z roku na rok obserwuję pogłębienie się procesu drenażu naszych portfeli. Coraz więcej miejsc, do których mamy dostęp tylko dzięki środkom płatniczym, a coraz mniej dostępnych za darmo. Coraz więcej tabliczek z napisem:
,,Własność prywatna”.
Wiem – ewolucja systemu i rewolucja społeczna. Tylko gdzie to wszystko zabrnęło?...
Jednak mimo tego wszystkiego i tak tu wrócę.
 


Jak co roku.
Mam nadzieję, że tym razem może koledzy już nie będą chcieli doświadczać ,,męskich przygód”, a wystarczy im podziwianie tego pięknego regionu naszej ziemi.
Ja polecam go odwiedzić.
Ale to tylko moje zdanie...