Wiecie jak to jest?
Człowiekowi wydaje się, że jest normalny...
Potem zaś okazuje się, że...
Niedziela godz. 11.00.
Czekam przed bramą na kolegę. Obiecał pojechać, a ja razem z
nim.
Startujemy do Jeleniej Góry. Lubię tę trasę, ale jakoś dziś
nie miałem ochoty. Jednak słowo się rzekło – ruszamy.
Po drodze odwiedzamy jeden z punktów obowiązkowych do
podziwiania na naszej trasie.
Kamieniołom w Strzelinie.
Jest to podobno jedna z największych „dziur” w ziemi
wydłubanych przez człowieka. Stojąc na jej dnie, w biały dzień można podziwiać
gwiazdy, a temperatura jest w miarę stała i oscyluje w okolicach 22°C ( tak
słyszałem).
Przypomina mi się jak wiele lat temu tu zawitałem.
Znalazłem klatkę schodową prowadzącą na dół kamieniołomu i
postanowiłem nią zejść. Na końcu schodów czekał na mnie uśmiechnięty strażnik.
- Co teraz? Kolegium? - spytałem.
- Nie – odpowiedział z uśmiechem – będziesz musiał wejść na
górę tą samą drogą.
Już po kilkudziesięciu stopniach zrozumiałem dlaczego się tak
śmiał. Na górę dotarłem „zjechany jak koń po westernie” i dopiero po bardzo
długim odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę.
Tym razem nie ryzykowaliśmy zejścia, ponieważ wiedziałem czym
to się może skończyć, a i klatki schodowej już w tym „dawnym” miejscu nie było.
Udaliśmy się więc w dalszą drogę.
Trasę do Świdnicy dobrze znam, bo dość często tu jeżdżę. Z
kontemplacji wyrywa mnie dziwne zachowanie kolegi. Daje jakieś znaki. Okazuje
się, że ma miejscówkę na dobre jedzenie. Takich rzeczy ja nie odmawiam.
Skręcamy w kierunku Zagórza. Droga zaczyna być ciekawsza, serpentynami to
wznosi się, to opada w dół. Wjeżdżamy w górki, to lubię! Niedaleko za zaporą,
na sztucznym jeziorze zatrzymujemy się w restauracji, której jedna „z sali”
jadalni umiejscowiona jest na pontonach na wodzie.
Widok rewelacyjny i dobre jedzenie rozleniwiają mnie, ale
pora w drogę. Kolega wyciąga nawigację, z tego miejsca już ona nas będzie
prowadzić. Wpisujemy cel i każemy znaleźć najkrótszą trasę. Mamy do pokonania
dystans około 70 km, więc jest dobrze. Po kilku miniętych zakrętach i wioskach
okazuje się, że jest naprawdę „dobrze”. Wpadamy na drogi, nazwijmy je –
ciekawsze. Kolega na początku marudzi, ale z czasem się rozkręca i nawet
zaczyna mu się to na swój sposób podobać. Jak na „off” trasa jest bardzo
grzeczna, dzięki czemu motor kolegi, na szosowych oponach, całkiem dobrze sobie
radzi.
Pierwszy raz jestem w tych okolicach. Co prawda na pewno
przelatywałem gdzieś nieopodal, ale tym razem podziwiam teren z innej
perspektywy. Często zatrzymujemy się aby kontemplować widoki - cuda natury oraz
aby upewnić się co do prawidłowości kierunku jakim podążamy.
Koniec końców docieramy do celu wycieczki. W Jeleniej Górze
jak zwykle czeka na nas miła gościna i stół zastawiony smakołykami. Pomimo, że
jeszcze nie do końca zapomniałem smak golonki z Zagórza, nie daję się długo
prosić i pochłaniam kolejne pyszności podane przez gospodarzy.
Stare porzekadło głosi:
„Lepiej żeby grzeszne ciało pękło, niż dar Boży miałby się
zmarnować.”
Po posiłku nastają dyskusje luźne, podczas których pada
niepozorne hasło – Bieszczady. Kolega z którym tu przybyłem zgłasza akces
wyjazdu. Mnie na początku jakoś temat umyka, ale... Wieczór zbliża się
nieubłaganie, więc czas wracać. W drodze powrotnej odwiedzamy zamek w Bolkowie.
Odbywa się tu festiwal jakiejś muzyki. To niezbyt dobry moment na zwiedzanie,
więc ruszamy dalej. Po drodze odwiedzamy jeszcze jeden ciekawy punkt i późnym
wieczorem ruszamy do domu.
W domu niby wszystko w porządku, ale jakiś niepokój szepcze
mi w ucho, że czas ruszyć gdzieś dalej. Bieszczady?... z tą myślą zasypiam.
Parę dni później.... (czyli dwa).
Piąta rano.
Budzi mnie jakieś dziwne niepokojące uczucie i nie jest to
potrzeba fizjologiczna, jaka zazwyczaj wyrywa nas z ciepłego łóżeczka przed
świtem po zbyt obfitej kolacji. To coś innego. Jakiś wewnętrzny głos
powtarzający do znudzenia – Bieszczady.
W zeszłym roku zjeździłem je wzdłuż i wszerz, ale samochodem.
Robię szybką toaletę poranną i biegnę do garażu. Namiot, śpiwór, karimata oraz
reszta mniej lub bardziej potrzebnych dziadostw jest na swoim miejscu.
Pozostała tylko wymiana opon. Biorę się do pracy i co jakiś czas rzucam nerwowe
spojrzenia na zegarek. Nie, dzisiaj jeszcze nie jadę, ale muszę powiadomić
pomysłodawcę projektu, że to już jutro. Mirek – pomysłodawca, ojciec projektu,
nie odbiera telefonu w nocy, więc muszę czekać do godziny 12.00, czyli do
południa. Bo to wtedy - według niego - kończy się noc. Nie, nie jest leniem,
ale w związku z wykonywanym zawodem, nie wstaje przed południem (nie jest też
testerem poduszek, materaców ani kołder, mimo to śpi do południa). Znamy się
już kawałek czasu, ale dopiero od niedawna Mirek poczuł „zew” motocyklowy.
Jakiś czas temu pewien sadysta wmówił mu, że Jawą da się jeździć i chłopina od
tego czasu się męczy. Ba nawet sam sobie wytłumaczył, że Jawa to fajny motor i
coraz częściej widać go na niej, a jego piękny i wypieszczony Paneuropan
porasta warstwą kurzu i mchu w garażu. Cóż, w życiu dokonujemy różnych wyborów.
Wracając do meritum:
- Jest południe – mówię przez telefon – jutro ruszamy o
siódmej rano!
Na początku trochę marudzi, że to dopiero miało być za
tydzień, ale jakoś w końcu daje się namówić. Umawiamy się na wieczór, żeby
jeszcze poprawić parę drobiazgów w jego motorze i wracamy do swoich zajęć.
Kilka godzin później z bezsensownej pogoni za własnym ogonem
wyrywa mnie dźwięk dzwonka telefonu.
- Stoję pięć kilometrów od ciebie i potrzebuję akumulatora.
Dopiero wychodząc z garażu uświadomiłem sobie, że jest
wieczór. Po piętnastu minutach jesteśmy z powrotem u mnie w garażu, a usterka
jest usunięta (tak przynajmniej nam się wydaje) i pełni wiary w sukces ustalamy
szczegóły jutrzejszego wyjazdu. Wszystko teoretycznie jest zapięte na ostatni
guzik, więc udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Piąta rano – „w mordę”. Po co budzę się tak wcześnie? Powoli
jem śniadanie, w pamięci sprawdzając, czy aby na pewno wszystko jest tak jak ma
być.
Szósta piętnaście - „poszolątać” zbiornikiem poprzez „gibanie
motorem”, dwa kopy nożnym starterem, ze „ssaniem” włączam zapłon i jeden kop z
prądem. Silnik wesoło popierduje, czas w trasę.
Po drodze zawijam jeszcze po Mirka i już w komplecie ruszamy w kierunku
wschodzącego słońca. Wiemy z doświadczenia gdzie wschodzi, ponieważ słoneczko
nie jest w stanie się przebić przez chmury, z których co jakiś czas pokapuje
deszcz. Pogoda nie rozpieszcza, ale jesteśmy dobrej myśli. Przed Gliwicami, na
poboczu, dostrzegamy wędzarnię. Zapach świeżych wyrobów zmusza nas do dłuższego
postoju. Po próbach uznajemy wyższość miejscowych wyrobów nad tandetą marketową.
Kiełbasa z dzika na gorąco jest rewelacyjna. Podratowani na ciele i duszy
ruszamy dalej. Pierwszy dłuższy postój planowaliśmy zrobić w okolicach Krakowa,
ale motor Mirka miał tak zwane zdanie odrębne na ten temat i zaraz za Sosnowcem
poprosił nas o pauzę, filuternie mrugając czerwonym oczkiem kontrolki
ładowania. Mirek sugeruje mi, że wyjazd był pomysłem, delikatnie mówiąc –
poronionym, ponieważ on planował go dopiero za tydzień. Czas ten był mu
potrzebny na „dopieszczenie” sprzętu. Ja jestem jednak zdania, że równie dobrze
„dopieszczanie” wychodzi Mirkowi w trasie. Awaria wydaje się banalna, po prostu
zaginęły prądy, czyli „altek” nie ładuje.
- Zaginęły.... - myślę
– po prostu Mirek ich nie zabrał, a teraz pali głupa poszukując ich na każdym
napotkanym cepeenie. A to zerknie za dystrybutor, albo gdzieś za krawężnik i
niby już ma, i wszystko jest ok, ale po paru kilometrach znów okazuje się, że
to nie były chyba te i operacja rozpoczyna się od nowa. Przypomina mi się
kawał.
„Dwóch chopów ze Śląska wybrało się nad morze i podczas
kąpieli jednemu z nich wśród spienionych fal zginął gdzieś gibis (sztuczna
szczęka). Zaczęli więc go szukać w piasku razem. Po kilkunastominutowych,
bezowocnych poszukiwaniach, drugiemu koledze na widok żalu poszkodowanego
zmiękło serce i postanowił go jakoś pocieszyć. Dyskretnie wyciągnął swój własny
gibis i podał koledze z uśmiechem mówiąc
- Naszołech!!
Ten wziął go skwapliwie, po czym z całej siły rzucił nim w
morze z okrzykiem
- Jeronie, nie mój!!”
Wracając do tematu. Do Krakowa docieramy po ośmiu godzinach
od wyjazdu. Wziąwszy pod uwagę, że pokonaliśmy dystans około 230 kilometrów, to
wynik z jednej strony wydaje się być dość mizerny, ale rozpatrując resztę
czynników, jest wręcz rewelacyjny. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Mirek postanowił
cały tydzień „dopieszczać” motocykl, aby „dopieszczonym” dotrzeć w Bieszczady.
Cały tydzień to siedem dni, dzień to dwadzieścia cztery godziny, stąd
dochodzimy prostą matematyczną drogą do wyniku 144 godzin, do którego należy
dodać jeszcze przeciętny czas potrzebny jeszcze na pokonanie trasy Brzeg –
Kraków, czyli dodatkowe cztery godziny, co daje nam 148 godzin. Dzięki mojej
śmiałej decyzji, już po ośmiu godzinach jesteśmy w Krakowie, a motor Mirka jest
„dopieszczony”. Bilans jest prosty, zyskaliśmy 140 godzin i to w zaledwie osiem
godzin. „Takich trzech jak nas dwóch, to na świecie ani jednego.” Po drodze
gdzieś za Krakowem jemy jeszcze pizzę i około dwudziestej docieramy do Lipnicy
Murowanej. Gdyby nie dręczący nas z przerwami deszcz, dzień dzisiejszy uznałbym
za bardzo udany. Pocieszam się, że dzięki opadom atmosferycznym nie kurzy się,
ale co to za pociecha. Nocleg mamy zarezerwowany w najlepszym lokalu w okolicy
- gwiazdek bez liku. Co prawda winda nie działa, ale jakoś udaje nam się dostać
do spanka bez ofiar w sprzęcie. Rozstawiamy nasze szmaciane domki. Mirek
załamuje mnie kompletnie, wyciągając elektryczny kompresorek do dmuchania
materaca. Z niepokojem przyglądam się jego sakwom. Co on tam jeszcze ma?
Ekspres do kawy? Depilator? Żelazko? Prawdziwy maczo nie używa takich gadżetów.
Chyba zacznę weryfikować moją opinię na temat jego osoby. Cóż, ludzi poznaje
się przez całe życie. W sumie to chyba dobrze, że to tylko kompresor..., a nie
wibrator, ale „nie idźmy tą drogą” - jak mawiał klasyk. Po tak pięknym dniu
pełnym wrażeń zasypiam od razu, nie zwracając uwagi na dziwne odgłosy
dobiegające z lokum Mirka. Zresztą, po tym jak wyciągnął z sakwy elektryczną
pompkę do materaca, niczym mnie już chyba nie zadziwi.
Piąta rano, znów.
Wypoczęty i wyspany, rześki jak „WC-piker” otwieram oko na
świat.
Panorama jest przepiękna, aż nie chce się jechać dalej, ale
nieleczone ADHD każe nam dalej ruszać. Plan jest prosty – śniadanie w
Bieszczadach.
Jadąc rozglądam się po okolicy. Na jednym ze szczytów, dostrzegam
wieżę wyłaniającą się z gęstego lasu porastającego łańcuch wzniesień z naszej
lewej strony. Robimy krótką pauzę, podczas której zapada decyzja ataku na
fortecę w Melsztynie. Na początku błądzimy nie mogąc znaleźć drogi do fortecy,
ale po jej odnalezieniu okazuje się, że wcale łatwo nie jest. Deszcz przemienił
polną stromą drogę w rozmoknięte bagnisko. Mnie, dzięki lepszym oponom, udaje
się – nie bez trudu – wdrapać na szczyt. Mirek stale bezradnie parę metrów
przed celem i pomimo naszych wspólnych wysiłków, motor zostaje, resztę zaś
drogi jeździec pokonuje pieszo.
Atrakcja okazuje się nie tak bardzo atrakcyjna, jak
oczekiwaliśmy. Trudno, jedziemy dalej. Zjazd z góry jest jeszcze ciekawszy niż
podjazd. O ile wdrapując się w górę miałem złudzenie kontroli nad motorem, to
już droga w dół już mnie tych złudzeń
pozbawiła. Maksymalne wciśnięcie obydwóch hamulców nie zmieniło niczego, ale
jakoś udało się zsunąć do lepszej drogi.
- Śniadanie, obiecałeś suma!- krzyczy Mirek.
Przy poprzedniej mojej wizycie znalazłem w tych okolicach
smażalnie, która w rewelacyjny sposób przyrządzała tą rybę, więc postanowiłem
się podzielić tym odkryciem z kolegą. Na coraz bardziej natarczywe pytania z
jego strony ze spokojem odpowiadam, że to już zaraz, za kolejnym zakrętem.
Dobrym pomysłem byłoby zapisanie sobie adresu restauracji serwującej ten smakołyk, ale wyszedłem z
założenia (jak się teraz okazuje całkiem błędnego), że spokojnie trafię.
Przecież to było gdzieś tu… Niedaleko…
Deszcz co jakiś czas nasila się, aż do tego stopnia, że ,,super’’
membrany w mojej ,,super’’ kurtce nie dają rady i po pewnym czasie jestem
kompletnie mokry. Nie zraża mnie to. Przecież ten sum jest gdzieś niedaleko.
Jeszcze tylko wizyta na dworcu kolejki wąskotorowej i zaraz będzie jedzonko.
Mirek patrzy na mnie z coraz większym wyrzutem. Wciąż mam
nadzieję, że to już zaraz, za kolejnym zakrętem…
Docieramy do Ustrzyk Dolnych i już wiem, że raczej nie trafię
do tej smażalni. Poddaje się. Postanawiam, że zjemy cokolwiek w jednym z wielu
znajdujących się tu barów. To ,,cokolwiek'' okazuje się ,,cokolwiek za dużą
porcją i niestety nie dajemy rady pozostawić naszych talerzy pustych.
Ciepła herbata i obfity posiłek tchnęły we mnie nowe życie.
Na koń! Solina czeka.
Przed nami nie kończące się serie zakrętów, podjazdów i
zjazdów. Widoki przecudne. Z góry na dół. Lewy, prawy winkiel i znów pod górę.
Na niektórych szczytach wzniesień zatrzymujemy się na chwilę, aby podziwiać
okolicę. Potem znów „ogień na tłoki” i dalej przed siebie.
Widoczek – postój.
Ogień, dzida, łycha, chochla czy jak kto woli. Dostrzegamy
obaj różnice w przełożeniach naszych maszyn. Mirek jedzie na zębatce zdawczej
osiemnastce (osiemnaście zębów), ja zaś na siedemnastce. Na podjazdach widać
przewagę mojego motocykla, zaś na równym terenie i na zjazdach „Czarny Demon”
jest niepokonany. Błądząc po okolicy docieramy do zapory. Zależało mi na
dotarciu do jej prawej strony (stąd to błądzenie), ponieważ z lewej nie bardzo
można wjechać na nią. Z tej zaś bezproblemowo pomimo zdziwienia innych turystów
udaje się nam zaparkować na samej zaporze. Przez chwilę chodzi mi głowie pewna
myśl, aby przejechać przez cały obiekt na drugą stronę, ale strach przed
mandatem zwycięża.
Parę fotek i znów dzida. Tym razem obieramy kierunek na dobra
rodowe Mirka. Trasa wiedzie malowniczo doliną Sanu. Pola przeplatają się z
niebieską wstęgą rzeki tworząc wspaniały pejzaż. Od nieba dzielą nas tylko
wzgórza na horyzoncie. Rozumiem nostalgię Mirka, też mnie dopada co jakiś czas.
Pewnie kiedyś się zbiorę i ruszę w moje rodzinne strony. Na razie nie jestem na
to gotowy, choć stąd to już tak blisko… Wystarczy przekroczyć tylko granicę …
Granica…
Dzień jeszcze młody, więc po odwiedzinach „ojcowizny”
obieramy kierunek na Łańcut. Mirek coraz bardziej odczuwa ból kręgosłupa,
robimy więc częściej przerwy w ciekawych widokowo miejscach. Swoją drogą, żeby
nie jego dolegliwość, przeoczylibyśmy parę cudownych widoków. Z przerwami
docieramy do bramy łańcuckiego zamku, przed którą stoją zaparkowane inne dwa
motocykle. Normalnie pewnie nie zwróciłbym na nie uwagi. Zwyczajnie załadowane,
jak to w drodze często widać. Niby wszystko się zgadza, ludzie w trasie…Niby
normalnie, ale jeden z tych motorków jest różowy. Tak, różowy „fazer” .
Spoglądamy na siebie znacząco, nie komentujemy. Szkoda, że fotka tego motocykla
gdzieś przepadła. W głowie rodzą się różne pytania:
- Jaki dramat osobisty skłonił tego człowieka do pomalowania
motocykla na taki kolor?
- Jakie rany w psychice to uczyniły?
- Kto dał mu tak silne leki i dlaczego?
Odpowiedź przychodzi szybko, wraz z parą nadchodzącą z
przeciwka i niosącą kaski. Nerwowo rozglądamy się za kolejną parą, lub jeszcze
jednym osobnikiem z kaskiem, mniemając błędnie, że właściciel pojazdu to
mężczyzna. Po krótkiej rozmowie wszystko się wyjaśnia. „Oczywiste” nie dotarło
do mnie od razu. Tak, jestem więźniem stereotypów. Motor =męski świat. Bolesna
pomyłka. Właścicielem różowego „fazera” jest właśnie miła Pani, która wraz z
mężem jedzie na wycieczkę dookoła Polski. Cała misterna konstrukcja chwieje się
w posadach. Mój „męski świat” jest zagrożony. Cóż, trzeba z tym jakoś żyć.
Gratulujemy wycieczki i życzymy im szerokiej drogi.
Oddalamy się z zamiarem bliższego obejrzenia zabytkowych
obiektów.
To już moja czwarta wizyta w tym miejscu, ale i tym razem
kończy się na podziwianiu zewnętrznych murów. Powód jest prozaiczny, zmęczenie
i późna pora. Mirek marudzi coraz bardziej, a przed nami jeszcze droga do
Jarosławia, gdzie mamy umówiony nocleg u mojego współpracownika z firmy. Też
Mirek i też maruda. Może to ich taka wspólna cecha? Kiedy docieramy do noclegu
jest już dość późno, więc bierzemy szybki prysznic. Po dwóch dniach „w siodle”
to wspaniałe uczucie. Potem kolacja i spanie, jutro też jest dzień.
Nocleg w luksusach rozleniwia. Wstajemy w okolicach 7.00.
Spokojna toaleta, śniadanie, pakowanie i
w drogę. Mamy około 100 kilometrów do naszego wspólnego znajomego, którego
zamierzamy odwiedzić, więc jedziemy bez pośpiechu najkrótszą trasą wytyczoną
przez nawigację. Tuż za Jarosławiem okazuje się, że wjeżdżamy w niebezpieczne
rejony.
Mirek postanawia nie zjadać już upolowanych przez siebie
zwierzątek. Co prawda jest wściekły, ale nie chce już być bardziej. Droga na
początku snuje się w okolicach Sanu. Dzięki wyborowi opcji najkrótszej trasy
niekiedy nawet bardzo blisko jej brzegów. Jednak po kilkunastu kilometrach
oddala się od rzeki coraz bardziej i wjeżdżamy w bezkres pól malowanych różnymi
kolorami. Jest sielsko. Z błogiego stanu wyrywa mnie dziwny dźwięk. Trwa tylko
krótką chwilę, ponieważ uruchamia w moim mózgu automatycznie procedurę
awaryjnego zatrzymania silnika. Wyciągam kluczyk ze stacyjki i dławię silnik na
biegu hamując. Znam ten dźwięk. W Hiszpanii słyszałem go trzy razy, gdy
przytarł się jeden z cylindrów silnika. Przed obecnym wyjazdem założyłem nowe
cylindry z tłokami i wydawało mi się, że przejechane 500 kilometrów wystarczy,
aby były dotarte. Myliłem się. Stoję w cieniu na poboczu, a szlag mnie mało nie
trafi. Znów przez własną głupotę… Kiedy się wreszcie nauczę? Po odczekaniu
kilku minut odpalam. Silnik dzwoni bardziej, choć Mirek twierdzi, że niczego
nie słyszy. Ruszamy. Jestem wściekły na siebie. Po kilkunastu kilometrach
jednak zapominam o wszystkim i znów cieszę się drogą. Niepostrzeżenie docieramy
do Krasnobrodu, gdzie mieszka nasz kolega Daniel. Poznaliśmy się parę lat temu
na jednym z for internetowych, a że obaj mamy podobną pasję kontakt nasz trwa
nieprzerwanie. To moja kolejna wizyta w tych stronach i jak zawsze spotyka mnie
tu miłe przyjęcie. Gorąca herbata już na stole, a na grillu dochodzi kiełbasa.
Tyle tematów… Tyle spraw… Możemy tak debatować bez końca. Czas miło płynie, a
trzeba jeszcze z Mirka zrobić mężczyznę. W związku z tym dostaje oponę (do
zmiany) od Daniela w prezencie. Zostawiamy go samego w garażu z kołem, oponą i
spinaczem biurowym, sami oddalamy się dokończyć ucztę. Tak, Indianie swoją
młodzież przed wejściem w dorosłość też poddawali próbie. Każde plemię miało
inny obyczaj przejścia. Nasze plemię szczyci się tym, że jego mężczyźni
potrafią samodzielnie zmienić oponę w motocyklu przy pomocy spinacza biurowego.
Może byłoby mu łatwiej, gdyby dostał oponę osiemnasto calową, bo felga ma
właśnie taki rozmiar, ale co tam… przecież jest twardym zawodnikiem i dał radę
naciągnąć oponę siedemnasto calową na koło osiemnastkę, parokrotnie wbijając
sobie spinacz w różne miejsca w organizmie.
Zdobył nowe blizny, a blizny zdobią wojownika. Uznajemy, że
zasłużył na kiełbasę z grilla. Łączymy się z nim w bólu, mówiąc jak bardzo
jesteśmy z niego dumni. Jemy, rozmawiamy, popijamy herbatą. Czas jednak nie
stoi, a słonko się nie pasie, jak mówiła moja babcia. Pora ruszać w dalszą
drogę. Nawigacja prowadzi nas przez zamek na wodzie.
Krótki popas i jazda dalej. W okolicach polskiego Gotland
City, gdzie nasz rodzimy Batman (Ojciec Mateusz) niesie prawo i sprawiedliwość,
widzimy ślady po powodzi, która tędy niedawno przeszła. Widok przygnębiający
dla mnie tym bardziej, że budzi wspomnienia. W 1997 roku sami to przeżywaliśmy
w naszych rejonach, więc rozumiemy jaka to tragedia. Po przejściu wody jest
jeszcze gorzej, niż by zaczynać budowę od początku, ponieważ najpierw trzeba
posprzątać i osuszyć mury, a dopiero potem można brać się za prace remontowe.
Na tych przemyśleniach mija mi czas i nawet nie wiem kiedy wpadamy do Kielc.
Szybki telefon i już po paru chwilach stoimy i rozmawiamy z kolejnym kolegą,
którego planowaliśmy odwiedzić. Prawie przez godzinę nie możemy się rozstać, a
opowieściom nie ma końca. Jacek nalega, żebyśmy zostali dłużej (tak ma na imię
kolega). Ale czas nas goni nieubłaganie, a do domu droga jeszcze daleka.
Ruszamy. Mirek startuje w złą stronę, więc go doganiam i zawracam. Po paru
kilometrach z zamyślenia wyrywają mnie dwie dziwne sprawy:
- po pierwsze marznę w lewą dłoń – niedokrwienie??, to może
mieć związek z zaburzeniami pracy serca. Nie jest dobrze – myślę.
- po drugie – Mirek daje dziwne znaki – zgłodniał? Nie, macha
czymś do mnie, to moja rękawica, zgubiłem ją kiedy zawracałem. Mirek znalazł ją
na drodze i zabrał. Oddycha z ulgą, ponieważ oznacza to, że z moim sercem jest
wszystko w porządku. Po prostu bez rękawiczki zmarzłem w rękę. Kierunek
Częstochowa. Słoneczko jest coraz niżej, chyba. Nie bardzo wiem, ponieważ całe
niebo zasnuwają ciemne chmury, z których co jakiś czas pada deszcz. Robię się
coraz ciemniej i mokrzej, więc przed miastem „świętej wieży” zatrzymujemy się
na stacji paliwowej. Kawusia i kombinezon przeciwdeszczowy poprawiają morale.
Zaczynam wierzyć, że nic już nas nie pokona. Przecież do domu jest tak blisko…
Mirek znów gubi prądy. A właściwie jego motocykl przypomina
nam, że nie wszystko robimy tak dobrze jak nam się wydaje. Nic to. Nie całą
godzinę później ruszamy, znów pełni wiary i optymizmu. Tym razem już nic nie
mąci naszej radości z jazdy i późną nocą docieramy do domu. Gdyby nie ten
deszcz… To była jedna z najlepszych wycieczek na jakich byłem. Bez sztywnego
planu i bez słowa „muszę”, które to słowo często potrafi popsuć całą radość
wyjazdu. My niczego nie musieliśmy.
Chcieliśmy i pojechaliśmy, określając w przybliżeniu kierunek podróży. Warto
czasami udać się na taki spontaniczny wyjazd. Dla zdrowia psychicznego to
nieoceniona terapia. Ale to tylko moje zdanie.
FIN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz