Jedziemy dalej.
Bladym świtem zrywam się i ruszam do Sibiu. Muszę kupić kartę
telefoniczną ponieważ, jak sądzę, wczorajsze wieczorne kłopoty z
łącznością wynikały z braku zasięgu lub innej awarii mojej sieci,
natomiast zakup karty miejscowej sieci powinien rozwiązać ten problem.
Znajduję starter na stacji benzynowej. Jest zasięg, ale niestety, kolega
musi się wyspać, więc mam mnóstwo czasu na zwiedzanie. Szwendam się po
uliczkach starego miasta, ale co rusz zza jakiegoś budynku widzę szczyty
gór. Krew mnie zalewa, bo o tej porze byłbym już w okolicach gór
Fogaraskich, ale muszę czekać na „śpiącą królewnę” (Mirka), który budzi
się dopiero o siódmej. W drogę udaje nam się ruszyć dopiero o ósmej.
Obieramy kierunek na trasę Transfogaraską. Po drodze w Poplaca mijamy
klasztor, który miał także za zadanie chronić miejscową ludność. Takie
połączenie funkcji sakralnej i obronnej, tu w Rumunii nie jest czymś
dziwnym. Jednak dla mnie to dość egzotyczne. Kościół – twierdza, widać
kiedyś nie było tu tak spokojnie jak dziś. Trasa Transfogaraska.
Nasłuchałem się o niej, naoglądałem zdjęć i oto stoję na jej początku.
Ekscytuję się jak pensjonarka. Powoli zaczynamy wspinać się serpentynami
i czuję, że widoki muszą być ładne, ale niestety zbocze porasta las,
tak gęsty, że nie widać poza koronami drzew kompletnie nic. Kiedy udaje
nam się znaleźć pierwszą wyrwę w tej zielonej zaporze, stajemy i
patrzymy jak przez dziurkę od klucza. No ładnie, no pięknie, no to dalej
naprzód! Im wyżej, tym coraz mniej drzew, widoczność coraz lepsza i
powoli zaczynam tego żałować. Nie to, żeby mi się nie podobało, wręcz
przeciwnie. Jest tylko jeden mały problem – mój lęk wysokości. Droga
przebiera tuż nad krawędzią urwiska, w większości pozbawiona jest barier
i to nie jest „fajne”. Rekompensatą są widoki. Stajemy co parę metrów i
robimy sesje fotograficzne. Nie jesteśmy zresztą w tym odosobnieni. Co
rusz znaleźć można jakiś taras widokowy, na którym stoją ludzie
dokumentujący majestat przyrody. W niektórych miejscach trzeba nawet
czekać na swoją kolejkę. Urwisko kończy się i wjeżdżamy w dolinę. Wiem,
że to brzmi dziwnie, bo zazwyczaj, żeby wjechać w dolinę należy zjechać z
góry. My natomiast pniemy się wciąż serpentyną, tyle że droga przebiega
pomiędzy dwiema wysokimi graniami i zmierza w kierunku przełęczy
pomiędzy nimi. Ciężko jest opisać słowami magię i urok tego miejsca. To
trzeba po prostu zobaczyć własnymi oczami. Zakręt goni zakręt i pomimo
że do przełęczy nie jest daleko, przejazd zajmuje nam sporo czasu,
ponieważ robimy mnóstwo zdjęć. Na samym szczycie droga chowa się w
tunelu i opadając przenosi nas na drugą stronę gór. Po wyjeździe z
tunelu znów stajemy, jedziemy parę metrów, stajemy, jedziemy i tak aż do
miejsca, gdzie znajdujemy starą szutrową drogę odbijającą w lewo. Bez
wahania skręcamy. Na początku jest dość sympatycznie, ale im dalej tym
mniej przyjemnie. Na drodze coraz większe kamienie i coraz trudniej
utrzymać prosty tor jazdy. Końcówkę podjazdu jadę już na pierwszym
biegu, mocno manewrując motorem, aż docieram do końca trasy. Dalej już
tylko bardzo strome skały ze ścieżkami dla kozic górskich. Oczywiście
stoją tu zaparkowane Daćki. Powoli zaczynam wątpić w swoje umiejętności i
możliwości motocykla, bo podjazd wydawał mi się bardzo trudny. Jednak
widząc te auta (wcale nie terenowe) i wiedząc, że nie mogły tu
przyjechać inną drogą, ponieważ innej drogi dojazdu w to miejsce nie ma,
znów czuję się osłabiony, więc siadam na kamieniu i cieszę się
przepiękną panoramą otaczających mnie gór. Siły odzyskuję dość szybko,
widząc jak kolega, który brnie w moją stronę również kaleczy ten
podjazd.
- Nie jestem taki najgorszy – dumam z uśmiechem. Jednak coraz częściej
myślę, że Dacia to naprawdę stan umysłu. Zjeżdżamy w dół znów
serpentynami, ciesząc oczy pięknem przyrody. Coś fantastycznego! W
pewnym momencie droga rozwidla się, w lewo asfalt, w prawo szuter, po
środku zaś jezioro zaporowe. Wybieramy drogę mniej uczęszczaną, czyli
szuter. Znów w górę i w dół, czasem brzegiem urwiska, tuż nad taflą
niebieskiej wody. Jest tu kilka ośrodków wypoczynkowych, w których można
by spędzić nawet cały urlop. Wiecie, góry i jezioro pełne ryb, czegóż
trzeba więcej. Docieramy do jednej z odnóg jeziora, wyglądającej prawie
jak fiord, przez którą przewieszony jest most. Nie budzi on mojego
zaufania, zwłaszcza, że po drugiej stronie jest znak zabraniający wjazdu
pojazdom o masie całkowitej przekraczającej 3,5 tony. Moim zdaniem to i
tak chyba za dużo. Miejsce jednak malownicze, wysoko nad mostem mini
zapora i fantastyczna panorama. Przed nami niebieskie jezioro, za nami
wysokie góry. Robimy przerwę. W pewnej chwili z lasu, z drogi, którą
przyjechaliśmy, wytacza się ciężarówka załadowana do granic
wytrzymałości drewnem. Jedzie wprost na most. Staję z aparatem gotowy
zrobić zdjęcie i udzielić pierwszej pomocy kierowcy, który niechybnie,
moim zdaniem, odniesie obrażenia w wyniku zerwania mostu. Jednak nic się
nie dzieje i pojazd gładko przejeżdża obok mnie i znika za kolejnym
zakrętem. Jak ja mało wiem na temat budowy mostów! Ruszamy. Skały po
prawej, po lewej urwisko i jezioro. W pewnym momencie skały spływają
wprost do jeziora, a droga poprowadzona jest w wykutym w nich tunelem,
za którym jest zapora. Widok jest niesamowity (piszę to po raz kolejny,
bo co jakieś sto metrów otwiera się nowa przestrzeń i mamy kolejny
„widok niesamowity”, a mnie po prostu brakuje innych określeń). Stoimy
na zaporze z wyrazem podziwu na twarzach. Po lewej niebieskie wody
zalewu, po prawej przepaść i malutki strumyczek w dolinie. Ruszamy dalej
przez kolejny tunel i podziw nasz nie słabnie. Po prawej potężne
szczyty, które wydają się sięgać chmur, po lewej przepaść, na dnie
której wije się mała niebieska wstążka rzeczki. Droga raz przyklejona do
skał, raz znów przewieszona nad przepaścią, to znów przebija się
tunelem przez wystające granie. W oddali dostrzegam samotną skałę.
Wpatruję się mocniej. To ruiny zamku na jej szczycie i łopoczące flagi
zwróciły moją uwagę. Zanim jednak tam dotrzemy, skręcamy w zamkniętą
drogę, zatrzymujemy się przed szlabanem, aby go podnieść i wtedy
zatrzymuje się obok nas grupa innych turystów na motorach. Namawiam ich,
by jechali z nami, ale wpojono im zasadę „ordnung muss zain” i jeśli
coś jest zamknięte, to nie należy tam wkraczać. Mówiąc to, odjeżdżają.
Cóż, my wychowaliśmy się po drugiej stronie Odry i zastanawiamy się, co
też miejscowi zamierzają przed nami ukryć, że zamykają tak piękną drogę
szlabanem? Po kilkuset metrach zagadka rozwiązuje się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz