O świcie budzi mnie zapach kawy i ,, czegoś dobrego”. Nieśmiało wyglądam
na świat, gdzie witają mnie uśmiechnięte oblicza. Zapraszają na
śniadanie. Wiatr powoli rozprasza nadrzeczne mgły odsłaniając w oddali
na horyzoncie góry. Żegnamy się z nadzieją kolejnego spotkania na
szlaku. Ruszam na północ, oni na południe. Może kiedyś się znów nasze
drogi się zejdą…
,,Plan dnia’’ zakłada moje dotarcie w rejon Maramureszu. Warunkiem
koniecznym dla mnie jest przejechanie drogi nr 17D z Nasaud do Rotunda,
która w znacznej części pozbawiona jest asfaltu i posiada nawierzchnię
szutrową. Jest ona na tyle w dobrym stanie, że pozwala na jazdę
rekreacyjną, co w tym przypadku ze względu na krajobrazy jest bardzo
ważne. Nie muszę skupiać się na prowadzeniu pojazdu i obliczaniu
kolejnych metrów trasy.
Po prostu jadę z rozdziawioną ,,japą’’. Malownicza trasa wspina się w
kierunku przełęczy na wysokość 1271 m.n.p.m. Im wyżej tym ciekawiej. Po
lewej stronie Park Narodowy Gór Rodnei po prawej równie piękny widok na
góry Suhard. Docieram do przełęczy i waham się – w lewo, czy w prawo?
W Parku Narodowym najwyższy szczyt Pietrosul wznosi się na wysokość 2303
m.n.p.m., ale jest daleko do miejsca w którym się znajduję. Blisko mam
vf. Omului o wysokości 1932 m.n.p.m., na który postanawiam się wdrapać.
Droga, która na początku była przyjemna, dość szybko zmienia się w pełną
podjazdów i zakosów ścieżkę, która sprawia mi więcej trudności niż
radości z jazdy. Mozolnie jednak pnę się by w końcu stanąć na szczycie.
Widoki jak zwykle rekompensują trud wspinaczki.
Rozważam nawet możliwość pokręcenia się po tej okolicy przez resztę
dnia. Sięgam po telefon, by podzielić się moim szczęściem z małżonką.
Niestety, widzę nieodebrane połączenia od mojego pracodawcy i jest też
krótka wiadomość tekstowa o treści:
-,, Umówiłem cię na spotkanie pojutrze w Koszalinie o godzinie
dziesiątej’’. Cały mistycyzm miejsca trafił szlag. Mnie również
ciśnienie wzrosło do niezdrowego poziomu. Do domu mam plus minus 950 km,
do Koszalina kolejne około 550 km…
No to po urlopie. Życie…
Ruszam w dół i nieopatrznie prawie wjeżdżam w stado owiec, które pasąc
się spokojnie idą w moim kierunku. Psy pasterskie reagują błyskawicznie,
otaczając mnie i obszczekując. Gaszę silnik i zamieram w bezruchu – one
również. Próbuję delikatnie przetoczyć się w bok, by zejść z drogi
owcom, psy jednak znów reagują agresją. Tym razem jednak dzielą się na
dwie grupy. Pierwsza pilnuje mnie, podczas gdy druga przekierowuje stado
by mnie ominęło. Po około trzydziestu minutach owieczki są już na tyle
daleko, że moi strażnicy odchodzą niby nie zwracając na mnie uwagi.
Podczas całego zdarzenia obserwowałem pasterzy. Nie wydali psom żadnej
komendy, jedynie mnie gestem dali do zrozumienia, że lepiej będzie jak
spokojnie poczekam. To niesamowite jak te psy są ułożone.
Pracują jak dobrze ,,naoliwiony’’ mechanizm. Kiedy większość pilnuje
stada i nadaje mu kierunek, kilka zawsze lustruje okolicę w celu
lokalizacji zagrożeń. Po wykryciu potencjalnego intruza ( w tym
przypadku mnie), chronią stado w sposób (wydaje mi się) adekwatny do
wagi zagrożenia. Nie ruszałem się – były spokojne. Ruszyłem się –
reagowały. Docieram do drogi nr 18. Na wprost przede mną Maramuresz.
Niestety skręcam w lewo i niespiesznie ruszam w kierunku granicy, co
jakiś czas tęsknie spoglądając w prawą stronę. Może innym razem…
Po drodze mijam targ. Tłum ludzi w różnych ludowych strojach. Jednak myśl o powrocie nie daje mi cieszyć się tym zjawiskiem.
Smutno snuję się w kierunku granicy. Kiedy słońce jest już nisko
docieram w okolice Baia Mare. Wyjeżdżając na kolejną przełęcz, w które
obfituje droga, po lewej stronie dostrzegam polanę, a na niej
zaparkowany motor. Właściciel pojazdu rozbija namiot, więc śmiało ruszam
w jego stronę.
Fot 476
Gdy słonko chowa się za wierzchołkami drzew siedzimy dyskutując przy
ognisku. Fenomenalne jest to zjawisko, że setki kilometrów od domu
spotykamy całkiem obcego człowieka, który na pozór wydaje się tak
odległy kulturowo, językowo, finansowo… Właściwie dzieli nas chyba
wszystko, począwszy od historii naszych narodów (napotkanym przeze mnie
turystą jest Niemiec), na motocyklach kończąc. To co nas łączy
(zamiłowanie do podróży i gór) jest jednak silniejsze od tego co dzieli i
po kilku chwilach czujemy jakbyśmy się znali od zawsze.
Wybór miejsca na nocleg okazuje się dość niefortunny, ponieważ po
drugiej stronie drogi jest dom weselny, w którym właśnie rozpoczęła się
huczna zabawa. Zasypiam przy dźwiękach rumuńskiego wesela, żałując, że
moja wycieczka właśnie się kończy. Kolejnego dnia w okolicach popołudnia
przekraczam słowacko- polską granicę.
Rumunia zafascynowała mnie na tyle, że na pewno chcę do niej powrócić,
choćby tylko po to, by przejechać jeszcze raz te same drogi, które
uwiodły mnie swoim pięknem. Może kiedyś się uda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz