Stoimy u podnóża zapory. Ogrom budowli, na którą patrzymy teraz z dołu,
jest jeszcze bardziej przytłaczający, niż kiedy patrzyliśmy na nią z
góry. Oczyma wyobraźni widzę, jak pęka, a rozszalała woda sunie doliną
niszcząc wszystko na swojej drodze. Nieprzyjemne uczucie. Wracamy znów
na główną drogę, którą docieramy na parking u podnóża zamku. Przed nami
1280 schodów.
- Grubasku, jak ja Cię tam wniosę? – zaśmiewa się Mirek.
Jednak jego radość okazuje się przedwczesna, bo zaledwie po 20% drogi ma
już dość, a po kolejnych 20% chce wracać. Widząc jednak jak
niestrudzenie wdrapuję się do góry, narzekając wlecze się za mną. Na
szczyt docieramy tuż przed zamknięciem ruin zamku dla zwiedzających.
Myślę sobie, że szlag by mnie trafił, a Mirek pewnie strąciłby mnie w
przepaść gdyby okazało się, że jest zamknięte.
Wchodzimy i delektujemy się widokiem (nie nadzianych na pal wieśniaków,
lecz gór które nas otaczają). Gdyby nie to, że bileter delikatnie
sugeruje, że już na nas czas, penie stalibyśmy tak jeszcze wiele godzin
rozdziawiając japy w radosnym uśmiechu.
- Schodzimy, teraz Ci pokażę ! – odgraża się Mirek.
Zwracam mu delikatnie uwagę żeby nie szalał, ponieważ zejście przeważnie
jest trudniejsze od wejścia. Nie wierzy mi i gna jak szalony, ale im
bliżej (czyli niżej) parkingu, widzę że stąpa coraz mniej pewnie, a
kiedy docieramy wreszcie w pobliże motocykli Mirek nie potrafi poradzić
sobie z drżeniem nóg. Wygląda to przekomicznie, zwłaszcza, że ze
stojącego obok skutera dobiega głośna, skoczna bałkańska muzyka.
- Ruszaj rękami do taktu – wołam do niego krztusząc się ze śmiechu – wszyscy pomyślą, że tańczysz.
Mirek również dostrzega komizm sytuacji i nie mogąc dłużej ustać, siada
zanosząc się śmiechem. Po odpoczynku ruszamy do Curtea de Arges. Na
nocleg wybieramy las, do którego doprowadziła nas szutrowa droga kilka
kilometrów za miastem. Namioty rozbijamy na pięknej polanie. Nie do
końca był to dobry pomysł, bo spałem jak przysłowiowy zając pod miedzą.
Każdy szmer, szelest, lub trzask łamanej gałęzi wywoływał we mnie wizję
czyhającego na nas niedźwiedzia, który chce nam zrobić coś niedobrego.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca wlewają w moje serce nadzieję, że
jakoś to będzie i nie zostanę dziś zjedzony, a baton śniadaniowy w
pełni przywraca mi dobry humor. Dziś rolę przewodnika wycieczki
przejmuje Mirek. Niech żyją szutry!
Zapomnianą przez Boga i ludzi drogą docieramy do kolejnej zapory, tym
razem na rzece Olt, w okolicach Brezoi. Nieopodal w przydrożnej stacji
paliwowej postanawiamy dodatkowo zregenerować siły za pomocą kawy. Co
robi Polak na stacji benzynowej za granicą, kiedy obok zaparkuje autobus
wycieczkowy? Oczywiście komentuje w niewybredny sposób walory
wysiadających z pojazdu turystek, ponieważ wydaje mu się, że nikt go tu
nie zna i nie rozumie jego mowy. Dobrą zabawę przerywa nam jedna z
mijających nas ofiar naszych kwiecistych porównań.
- A wy lustra w domu nie macie ? – zapytała czystą polszczyzną.
Czerwień na twarz, niezgrabne przeprosiny i jak niepyszni z podkulonymi
ogonami uciekamy w dalszą drogę. Kierujemy się na Horezu, ale nie
głównymi drogami. Po drodze wstępujemy jeszcze do baru, który parę dni
wcześniej odwiedziłem, zwabiony zapachem grillowanego mięsa. Dziś znów
zamawiam kawał soczystej pieczeni. Smak wyborny. Mirek doszukuje się w
nim karkówki, ale sprzedawczyni rozwiewa jego wątpliwości mówiąc, że
mięsko przez śmiercią nie mówiło „chrum, chrum” tylko „bee, bee”. Mina
kolegi bezcenna.
Szutrami docieramy w okolice parku narodowego Buile – Vanturarita.
Mijamy wioski, których nie ma na mapie. Krajobrazy jak z baśni. Sady,
pola.
Radości dziś nie mącą nawet drobne incydenty.
1. Droga staje się coraz bardziej wąska, aż w końcu docieramy do
strumienia tymczasowego, po którego drugiej stronie są już tylko prawie
pionowe ściany, na które trudno się wspiąć. Zawracamy.
2. Szutrowe, piękne serpentyny w dół, raptownie w górę i … Jesteśmy w zagrodzie u popa, obok jakiegoś sanktuarium.
Dalszej drogi brak. Zawracamy. W dół, raptownie w górę, seria zakrętów
na dość dużej pochyłości, zbyt mocno odkręcam manetkę i tylne koło
wyprzedza mnie z wdziękiem. Motor ląduje na stromiźnie kołami do góry.
Gdyby nie Mirek nie dałbym rady go podnieść, ale i pewnie sam nigdy bym
tu nie trafił.
Bilans – złamana klamka hamulca i przejechana jedna z fajniejszych tras na tej wycieczce. Warto było.
Trochę błądząc, trochę klucząc docieramy do Novaci, gdzie robimy zapasy
spożywcze i znów drogą 67C wspinamy się w kierunku przełęczy Urdele. Dla
Mirka to pierwszy raz, dla mnie drugi, ale wiem, że na pewno nie
ostatni.
Nawet dziś kiedy piszę te słowa, planuję wycieczkę tym razem do Albanii,
ale wracać zamierzam właśnie przez tę drogę. W grupie raźniej, więc
znów zjeżdżamy z asfaltu.
Pierwszy podjazd i już Mirek wie co to jest Dacia i zaczyna rozumieć, że
to nie auto tylko stan umysłu. Znów podjazd wydawał nam się trudny…
Jest pięknie! Ale nie tak daleko od nas widzę kolejny szczyt, który z
tej perspektywy nie wydaje się trudny do zdobycia naszymi sprzętami. Na
pewno jest wyższy od tego na którym stoimy, więc bez wahania ruszamy.
Nie bez trudu udaje nam się na niego wdrapać, a GPS Mirka mówi, że
osiągnęliśmy 2.228 m.n.p.m. Radość sukcesu jednak mąci jedno pytanie.
Jak stąd zjechać? O ile podjazd był niezbyt komfortowy, to już zjazd…
Udaje nam się szczęśliwie dotrzeć na dół, czyli do drogi szutrowej,
gdzie dochodzimy do wniosku, że nie by to najlepszy pomysł. W razie
jakiegoś wypadku byłoby niezbyt ciekawie. Szkoda, że takie refleksje
przychodzą dopiero po jakimś głupim wyczynie. Z postanowieniem poprawy
pokornie ruszamy w dalszą drogę. Nieskończona seria zakrętów otoczona
pięknymi widokami. Tak można scharakteryzować w kilku słowach to co
przeżywamy. Nie oddaje to w najmniejszym stopniu rzeczywistych doznań.
Wyobraźcie sobie, że wyjeżdżając zza zakrętu widzicie stado swobodnie
spacerujących zwierząt, a to koni, a to krów. Za następnym zaś meandrem
asfaltowej wstęgi waszym oczom ukazuje się kolejny „najcudowniejszy
widok w życiu”. Tak jechać by można bez końca. W pewnym momencie
zatrzymuję się i pokazuję koledze dziwne zjawisko.
Oto nad rzeczną doliną zalega dziwny opar. Na moje pytanie odpowiada niepewnie:
- Mgła?
- A widziałeś kiedyś mgłę o takim niebieskim kolorze? – odpowiadam
pytaniem na pytanie. – Zaraz jak w nią wjedziemy to powąchaj, poczuj,
-proponuję z uśmiechem. Ponieważ parę dni wcześniej byłem równie
zdziwiony nie tylko kolorem, ale i zapachem rzekomej mgły. Po
kilkudziesięciu metrach tajemnica zostaje rozwiana. Stajemy i podziwiamy
chyba największe na świecie biwakowisko – grilowisko, czy jak to
inaczej nazwać. Czy jest największe na świecie? Nie wiem, ale na pewno
największe jakie w życiu widziałem. Gdzie tylko sięgam wzrokiem
porozbijane namioty, wybudowane szałasy, lub inne budowle mające na celu
ochronę przez warunkami atmosferycznymi, a przed każdym z tych obiektów
grill lub ognisko, na którym są pieczone, smażone, duszone, gotowane i
nie wiem co jeszcze różne wiktuały. Jedziemy przez kilka kilometrów, w
końca nie widać. Nie, nie pomyliłem się. To nie było małe skupisko, to
było wielkie chyba narodowe dymienie różnymi przysmakami ciągnące się
przez wiele kilometrów wzdłuż rzeki Jiet.
Zauroczeni ruszamy dalej drogą 67C w kierunku Sebes. Biwak rozbijamy
nad którymś z dopływów powyższej rzeki. W dali płoną ogniska, słychać
śpiewy.
Rano zwijam namiot i ruszam. Tym razem sam, ponieważ mój czas urlopu się
kończy a Mirka się zaczyna. Poza tym ja chcę zobaczyć Maramuresz, a
kolega stolicę Rumunii i morze. Obieram kierunek na Bistrita i zaczynam
się rozglądać za dogodnym miejscem na kąpiel. Słońce już grzeje
przyjemnie, kiedy znajduję wymarzoną „łazienkę”, w której zamierzam się
popluskać. Parkuję sprzęt w krzakach, dokładnie się rozglądam.
W promieniu jaki mogę zlustrować, czyli dość dużym, kompletnie nikogo.
Hulaj dusza, piekła nie ma! Rozbieram się i śmiało wchodzę do rzeki.
Woda jest krystalicznie czysta, ale przy tym diabelnie zimna. Kiedy się
już przyzwyczajam i prawie kończę pranie zza zakrętu mojej „łazienki”
słyszę głosy, które zbliżają się w moim kierunku. W panice – bo stoję
jak mnie Pan Bóg stworzył – szukam dróg ucieczki, ale za nim zdążyłem
się ruszyć w zasięgu mojego wzroku pojawiają się trzy pontony, którymi
jakaś wycieczka zwiedza te piękne rejony. Cóż, pozostało mi tylko jedno.
Odwracam się do nich tyłem i ostentacyjnie dokańczam przepierkę
garderoby. Głosy milkną, pontony powoli przepływają za moimi plecami, a
ja w spokojnie płuczę podkoszulkę, ze złością patrząc na slipy, które
dumnie suszą się rozpostarte na motorze. Gdy wycieczka prawie znika za
kolejnym zakrętem, słyszę głos jednego z uczestników:
- Widziałeś szwagier tego Rumuna? Za grosz wstydu… U nas w Polsce to nie do pomyślenia.
Nerwowo rzucam okiem na motor, czy aby nie widać tablicy rejestracyjnej.
Na szczęście stoi dobrze zamaskowany. Niespiesznie wychodzę z wody.
Słońce i woda – jest pięknie – postanawiam troszkę poleniuchować. Po
jakichś piętnastu minutach znów słyszę głosy, tym razem od strony lądu.
Ubieram się.
- Ruch tutaj jak na autostradzie – myślę sobie.
Na ,,moją’’ polankę wjeżdżają wozy kolorowe. Pomimo, że słyszałem tę
piosenkę (dziś prawdziwych Cyganów już nie ma) ze sto razy, przecieram
oczy ze zdumienia. Autor (piosenki) się mylił – przede mną stoi
najprawdziwszy Tabor. Stoję jak zaczarowany. W jednej chwili jakbym
przeniósł się w inną epokę. Ognisko, muzyka, taniec i śpiew.
Kolejny raz przekonuję się, że ocenianie kogokolwiek na podstawie
stereotypów jest dużym błędem. Ci ludzie, pomimo, że sami są niezbyt
majętni, zapraszają mnie do siebie i dzielą się strawą. Rozmawiamy cały
dzień, aż do późnej nocy. Oni chcą poznać mnie, ja ich. Zawsze mnie
fascynowały pomimo pejoratywnego zabarwienia opowieści o taborach. Z
dzieciństwa pamiętam, że nikt nie miał dobrego zdania na ich temat. Dziś
myślę, że to wynik niezrozumienia i strachu, przed czymś innym,
nieznanym, czymś co wykracza poza ramy naszego sposobu rozumienia
świata. Wydaje nam się po prostu, że tak jak my żyjemy to jedynie
słuszny sposób, a każdy inny jest głupi i zły. Poza tym, moim zdaniem,
jest jeszcze jeden czynnik – zawiść lub zazdrość.
Uwikłani jesteśmy w system – praca, podatki, ciągłe nabywanie nowych
lepszych dóbr i oto nagle widzimy ludzi, którzy tego nie robią, nie
ulegają presji posiadania. Tak, nie są zaprzęgnięci w konsumpcjonalny
system, który nam rano każe wstawać i pracować. Pracować coraz więcej by
płacić coraz wyższe podatki, które są coraz bardziej potrzebne…
Ta ich wolność chyba jest ich największą zbrodnią przeciw systemowi.
W naszym kraju zamknęliśmy ich w blokach i oczekujemy, że będą żyć tak
jak my, bo przecież to jest jedynie słuszny sposób i tylko my wiemy co
jest dla nich najlepsze. Wyobraźcie sobie teraz, że siadacie na wozie
zaprzęgniętym w konia i to co na nim zmieścicie to cały wasz dobytek, a
tam gdzie staniecie i zapalicie ognisko to wasz ,,dom’’, ale tylko na
dziś. Jutro już będziecie gdzie indziej. Siadacie przy ognisku, gracie
na gitarze. Nie macie:
1. Telewizora
2. Radia
3. Satelity
4. Mikrofali
5. Lodówki
6. Tapczanu
7. Sedesu
8. Wanny z hydromasażem
9. Ścian…
27. ……
147. ……..
227!. ……
Chcielibyście tak żyć? Przez ile? Tydzień? Miesiąc? Tak? To co jeszcze robicie? Przecież komputer też nie jest wam potrzebny!
Nie chcemy by ktoś ingerował w nasze życie, pouczał nas i mówił nam co
jest dobre i co powinniśmy robić. Zapomniałem, przecież my wiemy co jest
dobre…Uszczęśliwimy na siłę Cyganów, Indian… Ucywilizujemy… Potem ze
złością i z zazdrością do której nie potrafimy sami przed sobą się
przyznać popatrzymy na nich z góry, bo przecież jesteśmy lepsi, przecież
lepiej wiemy jak żyć. Jeśli nawet nie, to dobry system wskaże nam
jedynie słuszną drogę do naszego nowego samochodu, telefonu… Tylko skąd
wziąć na to życie wolnego człowieka pieniądze? – zapytacie. Odpowiedzią
jest chyba zasada niezakłóconego przepływu dóbr, czyli przepływu „ode
mnie do Ciebie” z pominięciem instytucji, które nie powinny czerpać
zysków z owoców naszej pracy.
Na przykład: Jak zapłacić lekarzowi za usługę? Przez setki, a może i
tysiące lat wystarczyły jajka, ser i.t.p. Co prawda lekarz nie miał
najnowszego telewizora, ale i nie wiedział, że takowy jest mu potrzebny.
To system wykreował w nim i w nas potrzebę. Dowartościowanie się
poprzez posiadanie, to pułapka w jaką zagnał nas system. Nie przez to
jakimi jesteśmy ludźmi, ale przez to czy mamy już ten najnowszy model
czegokolwiek, który jutro będzie i tak już przestarzały, bo wejdzie
jeszcze nowszy…
Perpetum mobile istnieje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz