Poniedziałek.
Wszystko zapięte prawie na ostatni guzik.
Jeszcze tylko jeden telefon…
Próba przesunięcia spotkania kończy się niepowodzeniem.
Z dwóch tygodni
urlopu zaplanowanego pozostaje jedynie osiem może dziewięć dni.
Wściekły
idę spać. Przez całą noc przewracam się z boku na bok, rozważając
wszystkie za i przeciw. Z letargu, który trudno nazwać snem budzę się o
piątej z myślą „niech się dzieje, co chce”. O szóstej spakowany ruszam.
Najpierw do biura. Zamykam wszystkie tematy służbowe i o jedenastej jadę
dalej, tym razem już w kierunku Rumunii. Pogoda nie nastraja do
radosnej kontemplacji. Temperatura około 8 – 10 stopni Celsjusza i
deszcz, ale wiem, że na równinie węgierskiej będzie lepiej, więc
poubierany w przeciwdeszczówki brnę w stronę granicy słowackiej. Jedna
rzecz zawsze mnie zastanawia, kiedy wjeżdżam w tę piękną krainę,
mianowicie natężenie ruchu. Po polskiej stronie ciężko się przecisnąć
pomiędzy samochodami, a po drugiej stronie spokój i cisza. Wygląda to
dość irracjonalnie, jakby mieli zakaz i ograniczenia w korzystaniu z
samochodów, a Polacy zakaz wjazdu do ich kraju. Pewnie też z tego powodu
mają tak dobre drogi. Dobre, bo mało używane. Mijam po drodze Słoweński
Raj. Byłem tu parę lat temu. Przypominam sobie magiczny szlak jedną z
dolin rzecznych. Trzeba tu będzie znów przyjechać. Słowacja szybko
zostaje w tyle. A im bliżej horyzontu jest słoneczko, tym bliżej jestem
Rumunii. Chcę dziś dotoczyć się jak najdalej. Najlepiej do samej
granicy. Koniec końców, około dwudziestej drugiej rozbijam namiot w
okolicach Debreczyna, czyli już coraz bliżej. Mój biwak jest bardzo
blisko strumyka i kołysankę śpiewa mi żabi chór. Wsłuchuję się w ich
melodię tylko przez krótką chwilę i nawet nie wiem, kiedy zasypiam.
Budzę się, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca zaczną czerwienią
zabarwiać chmury. Właściwie to nie będą miały czego zabarwiać, ponieważ
po wczorajszej pogodzie nie pozostało nawet wspomnienie. Szybko pakuję
bambetle, zjadam śniadaniowy batonik i dalej w drogę. Byle jak
najszybciej opuścić Węgry, które w tej części nie są dość ciekawe.
Odpalam nawigację. Okazuje się, że widzi ona tylko główne drogi, a o
bankomatach czy stacjach paliwowych mogę zapomnieć. Na przed wyjazdem
zakupiłem mapę i dalszą część podróży odbędę nawigując w tradycyjny
sposób. Swoją drogą, jak człowiek szybko się przyzwyczaja do takich
udogodnień. Wpisujesz cel i nie musisz niczym się martwić. Zabrakło Ci
paliwa? Plastikowa puszeczka powie Ci, gdzie znajdziesz je najbliżej.
Hotel? Bankomat? – ależ proszę, żaden problem! Wszystko to pod
warunkiem, że masz aktualne i dobre mapy danego rejonu.
Gdzieś w okolicy Oradea przekraczam granicę. Pogoda przepiękna, na
niebie żadnej chmurki. Obieram kierunek: Turda. Zaczynają się widoczki.
Góry z początku jakby nieśmiałe, delikatnie ukazują się moim oczom.
Tylko ten stukot… Coś wali przy każdym dodaniu gazu. Już wczoraj to
słyszałem, ale zignorowałem. Doszedłem do wniosku, że pewnie wcześniej
już waliło, ale widocznie nie zwróciłem na to uwagi. Nasłuchuję,
analizuję i dochodzę do jedynie słusznego wniosku – to musi być zębatka
zdawcza! Dlaczego? To proste. Bo jeśli to nie zębatka zdawcza, to
właśnie kończę podróż i zaczynam szukać lawety, która odwiezie mnie
razem z motocyklem do domu. Już nie puka, już wali. Czuję się jak na
początku mojej wycieczki do Maroka, kiedy to zanim jeszcze dobrze nie
wystartowałem, zdążyłem zatrzeć cylinder. Przygoda jeszcze dobrze się
nie zaczęła, a już może się skończyć. Właściwie to jest przygoda, tylko…
Przez głowę przelatują mi różne czarne myśli – sprzęgło, korbowód,
tłok… NIE! To ma być zębatka zdawcza. Pociecha i tak nie wielka, bo
jeśli nawet mam rację, to co z tego. I tak nie posiadam takowej.
Warsztat po prawej. Co prawda samochodowy, ale skręcam. Na migi
tłumaczę, że potrzebuję pożyczyć klucz nasadkowy. Właściciel każe mi
podjechać od drugiej strony i osobiście bierze się do pracy. Mam farta,
okazuje się, że faktycznie jest luz na zębatce zdawczej, który kasujemy
prowizorycznie. Problem rozwiązany. Pytanie, dlaczego tak się stało?
Szybko znajdujemy odpowiedź. Po pierwsze wydaje nam się, że podczas
poprzedniej wymiany zespołu napędowego ktoś, w myśl pseudo oszczędności,
nie wymienił starej zębatki na nową, bo pewnie jego zdaniem nie była
jeszcze zła (tym kimś nie byłem ja). Po drugie, przestawiła się rurka od
olejarki i nie smarowała łańcucha. Dodatkowo osiemset kilometrów
deszczu razem dało taki efekt. Usterka prowizorycznie usunięta i chcę
uregulować należność, ale nie mogę. Nie wynika to ze złej znajomości
rumuńskiego, ponieważ z właścicielem rozmawiam po niemiecku, który to
język obaj w miarę znamy. Nie chce słuchać o pieniądzach i prowadzi mnie
na zaplecze do czegoś zaparkowanego pod plandeką. Okazuje się, że w
ciszy i cieple odpoczywa stary Gold Wing.
- Nie mogę wziąć od ciebie pieniędzy. – mówi – Może kiedyś ja będę w Polsce potrzebował
pomocy…
Wymieniamy się adresami. Na pamiątkę otrzymuję jeszcze klucz, który na
początku chciałem pożyczyć, ponieważ bez niego nie da się ściągnąć
osłony zębatki. Żegnam się i ruszam dalej. Wiara wraca w moje serce i
napełnia je coraz większą radością. To niesamowite, że niezależnie od
tego jak daleko jesteś od domu, zawsze masz szansę spotkać bratnią
duszę, która Cię zrozumie i dla której pieniądze nie są najważniejsze.
Późnym popołudniem docieram do „Transalpiny” Trasa pnie się pod górę
serią zakrętów. Na początku krajobrazy podobne do Doliny Prądnika w
Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, ale im dalej tym lepiej. Droga jest w
częściowej przebudowie. Po odcinkach z piękną nową nawierzchnią można
trafić na roboty drogowe, czasem również trafiają się odcinki szutrowe.
Im wyżej, tym droga coraz bardziej przypomina drogę do Szklarskiej
Poręby od strony Jeleniej Góry, tyle że jest wielokrotnie dłuższa. Mijam
dwie przełęcze. Jedna na 1665 m n.p.m., a druga 1575 m n.p.m. W połowie
„Transalpinę” przecina droga 7A, gdzie skręcam w prawo. Tym razem
serpentyny prowadzą mnie w dół. Na nocleg docieram do miejscowości
Vulcan, gdzie rozbijam namiot obok plebanii. Długo nie mogę zasnąć,
przeglądając zdjęcia, które dziś zrobiłem, a to dopiero początek... Nim
chłodny świt rozproszy mroki, a wiatr rozproszy mgły zalegające w
dolinach, ruszam w kierunku Novaci, by znów wspinać się na
„Transalpinę”, tym razem od południowej strony, w kierunku przełęczy
Urdele. Im słoneczko wyżej, tym cieplej. A im wyżej wjeżdżam, tym widoki
stają się piękniejsze. Wypadałoby stawać co sto metrów i robić fotkę,
ale w takim tempie nie ujechałbym zbyt daleko, a biorąc pod uwagę moje
ograniczenia czasowe, muszę się jednak pospieszyć. Mimo to częściej
stoję podziwiając otoczenie, niż jadę. Pomijając widoki, jeszcze jedna
rzecz budzi moje zdziwienie – zwierzęta gospodarskie. To niesamowite,
gdy w miejscu najmniej oczywistym (np. środek drogi) spotykasz stado
osłów, swobodnie spacerujących w sobie tylko znanym kierunku. Trochę to
dla mnie dziwne, że przemieszczają się bez opieki. Z innej strony
natomiast patrząc – wolność.
Wolność – to uczucie jest tu wręcz namacalne. Docieram w dolinę rzeki
Jiet. Jak okiem sięgnąć, wszędzie gdzie się tylko da, biwakują ludzie.
Palą ogniska, grillują. Nie widzę żadnych tablic zakazu, nakazu,
ostrzeżeń… Wolność! Masz ochotę rozbijasz namiot, idziesz do lasu,
przynosisz opał, palisz ognisko, smażysz kiełbasę nad ogniem. Nikt nie
biega i nie krzyczy, że popełniasz jakąś zbrodnię. Wolność! Skręcam znów
w prawo w drogę 7A. Mijam jezioro Vidra i postanawiam głębiej zapoznać
się i przywitać się z tą swobodą, którą oferuje mi okolica. Skręcam z
drogi asfaltowej w prawo pod górę w leśny dukt. Wspinam się wyżej i
wyżej, ledwo dając radę. Luźne kamienie sypią się za tylnym kołem.
Motocykl czasem jedzie bokiem, to znów prawie pionowo w górę. Parę razy
muszę szukać łatwiejszych podjazdów, na miarę moich umiejętności. Wyżej i
wyżej, aż w końcu staję na szczycie vf. Repezi 1966 m n.p.m. Ciężko
opisać radość. Trudno opowiedzieć o widoku, jaki się roztacza przede
mną. Szczęście i wolność. Dookoła jak okiem sięgnąć szczyty i doliny
poprzecinane nitkami dróg. Cieszę się jak małe dziecko, śmiejąc się na
cały głos. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak szczęśliwy. Może w
Maroku ?Nie pamiętam. Z zamyślenia wyrywa mnie narastający dźwięk. To
wyje silnik piłowany na podjeździe. Zbliża się do mnie jęcząc boleśnie.
Auto? To Dacia… Przejeżdża obok. Roześmiany kierowca pozdrawia mnie, po
czym zjeżdża w dolinę przede mną. Padam znokautowany. Podjazd, który
wydawał mi się piekielnie trudny, przed chwilą pokonał Rumun w swojej
Dacii. Ze śmiechem siadam pokonany. Kilka dni później zrozumiałem, że
oni te pojazdy traktują bardzo użytkowo.
- Konia żal, ale auta? – powiedział mi jeden ze spotkanych „daciowych”
wspinaczy. Dochodzę do wniosku, że Dacia to nie auto, to stan umysłu.
Zjeżdżam w dolinę i przez Brezoi kieruję się do Sibiu, następnie zaś do
Orlat. Rozbijam namiot w pobliżu klasztoru, a że pora jest jeszcze
wczesna, ruszam do Gura Raului, gdzie podziwiam zaporę. I dalej jadę
bezdrożem w kierunku góry Cindrel (2244 m n.p.m.). Niestety moja mapa
nie jest zbyt dokładna i po 30 kilometrach gubię drogę, i by nie
przepaść całkowicie – zawracam. W powrotnej drodze dzwoni do mnie
kolega, który dotarł dziś w te okolice z Polski. Tłumaczę mu jak
dojechać do mojego obozowiska, jednak instrukcje typu „w prawo i dalej
trzy kilometry prosto” okazują się zbyt skomplikowane. Cały wieczór
próbuję się z nim jakoś skontaktować, ale bezskutecznie i biedak nie
trafia na moje obozowisko. Trudno, jutro też jest dzień. Już prawie
zasypiam, kiedy słyszę jakiś szelest obok namiotu. Wyglądam – lis. Stoi w
odległości trzech metrów ode mnie i ciekawie mi się przygląda. Okazało
się, że postawiłem namiot na jego ścieżce, którą co wieczór przemierza
do zagrody psa, w celu notorycznego pozbawienia go kolacji. Cóż, życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz