Garść wspomnień i subiektywnych ocen
otaczającego świata wg Kristosa
Listopadowy
poranek - troszkę spawa (-1°C).
Otwieram garaż. Machinalnie - spodnie, kurtka, kask...
Poszolątać (pokiwać motorem, coby olej od dna zbiornika
oderwać
i w mieszankę go przemienić), kranik w dół, ssanie, dwa razy bez
gazu,
kluczyk, zapłon, jeszcze jeden kop…
Popierduje... - Wyjechać z garażu, zamknąć bramę.
Dokąd dziś???
Tam… (Gdziekolwiek to jest...).
Przez parę chwil mojego życia zawsze do nich wracam…
Czeskie wynalazki (Kochanki - jak mawiał poeta)
Dlaczego?
Odpowiedź zawsze kojarzy mi się ze sceną z filmu C.K.Dezerterzy, kiedy
to główni bohaterowie uciekają z pociągu przed żandarmami:
- Bo widzisz, życie jest jak wielki żelazny most - woła Haber
- Dlaczego - pyta Kania
- Nie wiem…
Taaaa…
Początek
Lata 80' - wakacje
Była
czerwona. Miała chromowane blachy z napisami na zbiorniku i figlarnie
mrugała na mnie z podwórka sąsiada. Sąsiad podupadł na zdrowiu, a ja
miałem zasób gotówki, który go satysfakcjonował…
Przesiadka
z Simsonka na tę maszynę - adrenalina rozsadzała tętnice. Potem już nic
nie było takie same. Nigdy później, żaden inny motocykl nie wywarł na
mnie takiego wrażenia (nawet yamaha R1 w tej konfrontacji wypada blado).
Ta moc, prędkość, waga, wielkość... Byłem "królem życia”. Może te
pierwsze spotkanie pozostawiło tak silne piętno, ale…
Moją
ulubioną zabawą w tamtych czasach było ,,izi rajding” (tak to
nazywałem), czyli na głowie bandana, na oczach okulary w stylu "Mario
Kobretti” ( Stallone z filmu "Kobra”), na motorze brak tablicy
rejestracyjnej i…
I
jazda po mieście dopóty - dopóki, któryś "Borewicz” nie wytrzymał.
Pościgi i ucieczki. Z tej fascynującej zabawy zrezygnowałem wraz z
nadejściem jesieni, z którą to do mojego garażu przybyli (niby
przypadkiem) funkcjonariusze MO. Niby towarzyska wizyta, niby za rękę
nie złapali, niby perswadowali ("to dla twojego dobra” - mówili). Przez
tydzień sikałem krwią...
Tak
na marginesie jeden z tych, co to "towarzysko” wtedy mnie odwiedził i
parę razy potem zamykał na 48 i kolegium dał (profilaktycznie - "co bym
krzywdy se nie zrobił”) oraz "dbał” o moje korzonki masując je
"blondyną”, niedawno też kupił motocykl i raz rękę próbował podać - "Wiesz my motocykliści…”.
No, ale odbiegłem od tematu. Potem były inne (Junaki, Awoki, Ruski), aż do czasu gdy…
Najlepszy sezon
Czasy przemian systemowo- gospodarczych - wiosna
Honda
125 - kolega przywiózł to z Niemiec i na mocy jakichś "tajnych
geszeftów” stałem się jej (mniej, lub bardziej szczęśliwym) posiadaczem.
Radość jednak nie trwała długo.
Giełda
w Opolu - niedziela. Pojechałem, żeby spotkać się z kolegą. Podczas
filozoficznych dyskusji na temat sytuacji Kurdów na świecie, mój wzrok
przypadkiem padł na nią… To było zauroczenie od pierwszego spojrzenia,
zresztą z wzajemnością - jej właściciel łakomie patrzył na moją
"Japonię”. (To były czasy kiedy motorki z Kraju Kwitnącej Wiśni nie były
powszechnym zjawiskiem). Po kilkuminutowej rozmowie ja odjeżdżałem
TS-ką, a właściciel powyższej Hondą. Obaj mieliśmy miny jakbyśmy Pana
Boga za pięty złapali i wiarę, że oto zrobiliśmy interes życia.
Motor
faktycznie był nowy (przejechane około 20 km). Pierwszy przegląd po 500
km, więc… Następnego dnia, tj. w poniedziałek o godzinie 10.00 melduję
się w Polmozbycie. Mechanik pooglądał, pokiwał głową i powiedział:
-
Motor w piątek zarejestrowany i już pincet zrobione, a następny
przegląd po tysiuncpincet, to w tym tempie chyba w środę przyjedziesz?
- Ok. około 14.00 - uśmiechnąłem się i odjechałem.
Nie zapomnę jego miny kiedy o 13.00 w "umówioną środę” wjechałem na stacje na kolejny przegląd.
- Co, jakaś usterka? - zapytał.
-
Nie, zgodnie z umową przegląd na 1500 km i przepraszam, że pół godziny
przed wyznaczonym terminem, ale sam Pan wie, jak to na szlaku…
Dobrą
godzinę sprawdzał plomby, czy aby licznik nie kręcony itp. Pomimo
tłumaczeń i mandatu z Koszalina z dnia poprzedniego, za jazdę tym
motocyklem pod prąd na jednokierunkowej ulicy (chyba). Podejrzewam, że
nie uwierzył.
To
był czas kiedy "bratnia” Armia Czerwona, broniąca ładu i porządku oraz
niedopuszczająca do wtargnięcia zgnilizny Zachodu na teren naszego
kraju, nareszcie wracała do swojego. Pracowałem wtedy w agencji ochrony
mienia (czyli byłem cieciem), której zadaniem było dozorowanie
opuszczonego przez Rosjan lotniska, zbudowanego jeszcze w latach
30-stych przez Luftwaffe. Lotnisko…Zasługuje ono na odrębną opowieść.
Wracając do wątku głównego - praca polegała na "prywatyzowaniu” pozostawionego dobytku. Dla przykładu:
W
krokodylu po wyciągnięciu tylnych foteli i położeniu przedniego,
mieściło się ponad 300 magazynków do kałasza i działko lotnicze z
Suworowa. Z takim ładunkiem pokonałem trasę z lotniska do Czernicy pod
Wrocławiem. Dziś z perspektywy czasu nie uważam, aby było to całkiem
normalne, ale…
Lotnisko, lotnisko…
Szczęśliwym
trafem odnalazłem ( prawdopodobnie nigdy nie zaginął) zbiornik z
paliwem - benzyną. Niby nic trudnego, pilnując magazynu paliw na
lotnisku, ale… Wszędzie był olej napędowy i jakieś lotnicze wynalazki
np. lotniczy odmrażacz do szyb - brrrrr, błeeee i jeszcze raz brrrrr!
Do
dziś na samo wspomnienie odbija mi się naftą. Kolega mówił, że ,"nadaje
włosom piękny połysk, ale cza tego litra dziennie wypić” - brrrrrrrr!
Ja jednak miałem benzynę, o której istnieniu w naszych (czytaj -
dozorowanych przez nas) zbiornikach nikt nie wiedział. Specyfiką
zbiorników o których ktoś (ktokolwiek) wiedział było parowanie. Wiecie lato, wysokie temperatury itp. Skutkiem tego było wysychanie zbiorników w zastraszającym tempie. Ale do rzeczy...
W
związku z tym, że pracowałem w systemie zmianowym (12/24, 12/48 -
chodzi o godziny. Po dniówce 12 godzinnej 24 wolne, a następna zmiana to
nocka, też 12 godzin i po niej 48 wolnego) i żyłem dobrze ze
współpracownikami. Mądrze zamieniając się z kolegami po przepracowanych
bez przerwy 24 godzinach miałem do dyspozycji 5 dni wolnego... 5 dni
wolnego i zbiornik... 5dni wolnego, zbiornik i Jawę... Po każdej zmianie
wyjeżdżałem z lotniska będąc chyba najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi, bo zbiornik w Jawie był zatankowany po korek, a na bocznych
bagażnikach wisiały kanistry dwudziestolitrowe - po jednym na stronę
także pełne po korek.
60
gratisowych litrów szczęścia i 5 dni na ich wypalenie. 24 godziny w
pracy, a potem 60 gratisowych litrów szczęścia. I tak prawie do zimy...
Późną
jesienią zamieniłem się na pojazd szumnie nazywany autem, czyli Polski
Fiat 126p. Próbowałem wytłumaczyć właścicielowi Fiacika, że nie będzie
to jego interes życia, ale był twardy. Motor miał dopiero jeden sezon za
sobą i kiedy tłumaczyłem, że ma zrobione ponad 44 tys. km, popatrzył
tylko na mnie jak na idiotę, pokiwał głową, zostawił Malacza i zabrał
Jawę…
Znów parę lat minęło...
Czesława
Lata 90' - tak gdzieś w środku
Jak pisał poeta: "Czeski ocean ognia” (pozdrawiam Naczelnego Filozofa). Tak
ją zapamiętałem: paka
dwadzieścia na blacie w momencie, zwinna w
winklach, zawsze chętna do współpracy. Ale po kolei...
Stojąc
na balkonie, jarając szluga i rozmyślając nad istotą absolutu,
dostrzegłem ją, jak majestatycznie wyłania się zza sąsiedniego bloku.
Miała owiewkę i diody, które mrugały. Diody... Miałeś je - byłeś kimś
(do dziś gdzieś poniewierają się w moich przepastnych piwnicach).
Ja
właśnie rozstałem się z którąś tam z kolei Japonią (chyba VF 750) i
byłem otwarty na nowy związek, który byłby mniej destrukcyjny dla mojej
psychiki. Następnego ranka była moja (zamieniłem się za jakieś
butwiejące resztki Awoka).
Sezon
minął nie wiadomo kiedy. Pojawiły się pierwsze płatki śniegu, a wraz z
nimi wózek boczny. Po oględzinach nowego nabytku kolega autorytatywnie
stwierdził, że "się nie nada, bo un do Jawy, nie do Cześki”. Co?! Ja nie
dam rady?! Przecież miałem spawarkę.
Sztukę
jazdy z wozem opanowałem już w dawniejszych czasach, więc należało
dokonać tylko regulacji zbieżności oraz przypomnieć sobie technikę i
sezon przestał się kończyć w myśl zasady, że nie ma złej pogody, tylko
jest nieodpowiednie odzienie. Z tego okresu przypominam sobie dwa
zdarzenia, które w jakiś tam sposób go obrazują:
Epizod 1 - Wołczyn
Dnia
pewnego wieczorem, zadzwonił do mnie kolega z prośbą, aby rano zawieźć
go do Wołczyna (około 60 km od mojego zaścianka), w celu dokonania
oględzin jakiegoś motocykla. Zgodziłem się bez wahania i rano spojrzałem
w jego zdziwione oczy.
- Motorem?
- A czym? - odparłem równie zdziwiony jak on.
- Ale jest luty - oponował jakby to miało dla mnie jakieś znaczenie.
Wytłumaczyłem
mu, że "twardym cza być, a nie mientkim" i że w wozie nie zmarznie
(jakby tam ogrzewanie jakieś było, albo co...). Pomarudził, ubrał się
adekwatnie do środka transportu i wsiadł…
U nas drogi były czarne, ale im dalej tym gorzej. W
lesie, przez który wiodła droga nie była wcale odśnieżana, a samochody w
lodzie, w który przemienił się ubity śnieg, wycięły koleiny głębokości
około 20 cm. Rozstaw ich był nieco szerszy od rozstawu kół Cześki z
wozem. W związku z tym raz w koleinie był wózek, raz motor. Przy
prędkości 120 km/h jest to bardzo ekscytująca zabawa, jednak jak się
potem okazało, nie dla wszystkich. Nie spodziewałem się, że wywrze to aż
takie wrażenia na psychice kolegi. Z Wołczyna postanowił wracać
samodzielnie komunikacją publiczną. Pewnie zmarzł… Dziś po tylu latach
rozmawia ze mną, ale niezbyt chętnie i nie wsiada do tego samego pojazdu
co ja. Trauma?
Epizod 2 - Baby w sklepie
Dnia pewnego wieczorem odwiedził mnie kolega, racząc opowieścią zdarzenia, którego był świadkiem. A było to mniej więcej tak:
Stałem
w sklepie w kolejce po jajko i chleb, a przede mną dwie przemiłe
starsze panie dokonywały analizy sytuacji społeczno - ekonomicznej Pani X spod piątki. W pewnym momencie ulicą, na której stał sklep przetoczył się motocykl.
- Wariat! - powiedziała Pani A.
-
Wariat? - żachnęła się Pani B - a jeden debil, to z taką przyczepą z
boku jeździ, wczoraj to mało przez niego zawału nie dostałam, jak
wyskoczył "nie wiadomo skąd”.”
Taki mniej więcej był odbiór pewnej części społeczeństwa, mojej postawy i pasji, ale jakoś to przeżyłem.
I znów parę lat minęło...
Yellow submarine
Nowe tysiąclecie - połowa pierwszego dziesięciolecia
Miała
być jak wisienka na torcie... W owym czasie w moim garażu stało już
parę maszyn i do pełni szczęścia brakowało tylko jakiejś z wozem, bo jak
mawia mój kolega z Czernicy: "Motór bez wozu, to h… nie motór”. Choć
nie jestem do końca pewien, czy opinie człowieka, który w domu swego
czasu trzymał nad łóżkiem działo z Suworowa jest miarodajna, ale coś w
tym jest.
Alleco, gazety - gazety, ebajaja…
Trafienie!
Zapada decyzja i wyruszam. Na miejscu towar zgodny z opisem. Właściciel
opowiada swoją smutną historię, jak to od 1410 roku zbiera na swoje
wyśnione Suzuki i właśnie taka kwota jest mu niezbędnie potrzebna.
Spisujemy kwity.
Ładujemy
Jawę na lawetę, a do busa części. Na oko jest jeszcze co najmniej dwie
sztuki w częściach. Po dziś dzień nurtuje mnie pytanie (jego pewnie
też) - po co sprzedawał??? Niby odpowiedź prosta i rozwiązanie dobre -
sprzedajesz i masz więcej kasy na inny, tylko…
Parę lat temu jeden z moich znajomych sprzedawał motor:
- Wiesz, zaczynam budowę domu - oznajmił z dumą.
- I po to sprzedajesz motocykl? - spytałem.
- Tak, a uzyskane z transakcji środki przeznaczę na przyspieszenie tej inwestycji.
No wybór niby racjonalny, ale po zbilansowaniu… Za gotówkę uzyskaną z powyższej transakcji nabył sracz, wannę i zlewozmywak.
Interes
życia... Inwestycja przyspieszyła wpadając w nadprędkość, co skutkuje
do dziś brakiem dalszych postępów robót, ponieważ prędkość liniowa
mojego znajomego znacznie odbiegła od prędkości liniowej inwestycji po
jej przyspieszeniu. Zagubili się w czasie, przestrzeni i przyspieszeniu -
on i inwestycja (fizyka makro monetarna wg Kristosa).
Sracz
– rozumiem... To prawie jak skuter, a deszcz nie pada i zimno nie jest i
czasem słychać warkot. Resztę nie bardzo. Pomocna tu może być jedynie
matematyka królowa nauk (przeklęta przez humanistów). Dobrze, że wraca
na maturę, bo dodając dwa do dwóch…
Konkludując...
Jaki sens ma sprzedaż zabawki za np. 4 tys. PLN i twierdzenie, że
podratuje to budżet inwestycji, która delikatnie szacowana jest na 400
tys PLN??? Odpowiedzi prawidłowe prosimy kierować na adres autora tej publikacji. Ale znowu odbiegam od tematu...
Z wioski w okolicach Wieliczki mój prezent (wisienka
na torcie) stanął, a właściwie stanęła w garażu i stała tam zapomniana
przez następne półtora roku, aż do dnia, kiedy kolega, który trzyma swój
motocykl u mnie w garażu zapytał:
- Po co Ci ta Jawa?
- No, żeby jeździć – odparłem.
- To czemu tego nie robisz?
Cały
dzień stracony na próbie odpalenia - bez sukcesu. Wieczorem, z niemałym
wysiłkiem udaje mi się odnaleźć nr telefonu poprzedniego właściciela.
- To ty ją jeszcze masz? - pyta zdziwiony
Opowiedziałem mu o moich bezowocnych wysiłkach.
- A filtr powietrza otworzyłeś?
No tak…
Poprzedni
właściciel zakochany był chyba w zwrotach typu "pełna opcja”, albo
"najlepsze dostępne wyposażenie na rynku”. Prawie jak Gold Wing...
Wiem... "Prawie" robi wielką różnicę, ponieważ:
- pali połowę tego co Goldas
- jest o połowę lżejsza od niego
- naprawisz ją zawsze przy pomocy ,,Małego Naprawiacz Jawy” (MNJ)
- jest przynajmniej dwa razy mniej upierdliwa od Goldasa
- zharmonizowana (cokolwiek to znaczy) z kierowcą
- i można te zalety mnożyć
- mnożyć
- i mnożyć…
Tak...
Na pewno był fanem Adama Słodowego (mowa o poprzednim właścicielu). Ja z
czasem zrozumiałem celowość wszelkich "udogodnień”, jakie wprowadził w
Jawie. Powiem więcej - dziś uważam, że bez nich po prostu nie da się
jeździć. Mój synek jest zachwycony wycieczkami i krajobrazami
podziwianymi z fotela wózka bocznego. I tak minęło parę sezonów.
Podczas
pewnego spotkania ze znajomymi, na które pojechałem innym motorem
(większym, stworzonym do dalekiej i szybkiej turystyki), ktoś z obecnych
zadał mi pytanie:
- Gdybyś mógł zostawić sobie tylko jeden motocykl, to jaki byś wybrał?
- Jawę - odpowiedziałem bez namysłu.
- Dlaczego?
- Bo życie jest jak wielki żelazny most.
Nie
dla tego, że to "najlepszy motor na świecie", bo takie pieprzenie jest
obce mojej naturze. Motocykl jest jak spodnie. To tylko produkt, z
którego każdy korzysta wg potrzeb oraz upodobania i albo mu pasuje -
albo nie i dlatego (chyba) Jawa. Czysty subiektywizm. Nie ma
najlepszych, ani nawet lepszych motocykli, czy też firm. Są tylko
ludzie, kampanie marketingowe i filozofie. Przede wszystkim jednak
ludzie. Jak śpiewał Rysiek z Dżemu: "W życiu zawsze warto być
człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy".
Ale to tylko moje zdanie.
P.S. Wszelkie podobieństwa do osób, lub sytuacji są zamierzone.
Ankieta- wybierz najlepsze
Dla zwycięzcy - medal z kartofla, do odbioru w redakcji w każdy piątek.