środa, 4 czerwca 2014

Bieszczady



Wiecie jak to jest?
Człowiekowi wydaje się, że jest normalny...
Potem zaś okazuje się, że...
Niedziela godz. 11.00.
Czekam przed bramą na kolegę. Obiecał pojechać, a ja razem z nim.
Startujemy do Jeleniej Góry. Lubię tę trasę, ale jakoś dziś nie miałem ochoty. Jednak słowo się rzekło – ruszamy.
Po drodze odwiedzamy jeden z punktów obowiązkowych do podziwiania na naszej trasie.
Kamieniołom w Strzelinie.
Jest to podobno jedna z największych „dziur” w ziemi wydłubanych przez człowieka. Stojąc na jej dnie, w biały dzień można podziwiać gwiazdy, a temperatura jest w miarę stała i oscyluje w okolicach 22°C ( tak słyszałem).
Przypomina mi się jak wiele lat temu tu zawitałem.
Znalazłem klatkę schodową prowadzącą na dół kamieniołomu i postanowiłem nią zejść. Na końcu schodów czekał na mnie uśmiechnięty strażnik.
- Co teraz? Kolegium? - spytałem.
- Nie – odpowiedział z uśmiechem – będziesz musiał wejść na górę tą samą drogą.
Już po kilkudziesięciu stopniach zrozumiałem dlaczego się tak śmiał. Na górę dotarłem „zjechany jak koń po westernie” i dopiero po bardzo długim odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę.
Tym razem nie ryzykowaliśmy zejścia, ponieważ wiedziałem czym to się może skończyć, a i klatki schodowej już w tym „dawnym” miejscu nie było. Udaliśmy się więc w dalszą drogę.
Trasę do Świdnicy dobrze znam, bo dość często tu jeżdżę. Z kontemplacji wyrywa mnie dziwne zachowanie kolegi. Daje jakieś znaki. Okazuje się, że ma miejscówkę na dobre jedzenie. Takich rzeczy ja nie odmawiam. Skręcamy w kierunku Zagórza. Droga zaczyna być ciekawsza, serpentynami to wznosi się, to opada w dół. Wjeżdżamy w górki, to lubię! Niedaleko za zaporą, na sztucznym jeziorze zatrzymujemy się w restauracji, której jedna „z sali” jadalni umiejscowiona jest na pontonach na wodzie.

Widok rewelacyjny i dobre jedzenie rozleniwiają mnie, ale pora w drogę. Kolega wyciąga nawigację, z tego miejsca już ona nas będzie prowadzić. Wpisujemy cel i każemy znaleźć najkrótszą trasę. Mamy do pokonania dystans około 70 km, więc jest dobrze. Po kilku miniętych zakrętach i wioskach okazuje się, że jest naprawdę „dobrze”. Wpadamy na drogi, nazwijmy je – ciekawsze. Kolega na początku marudzi, ale z czasem się rozkręca i nawet zaczyna mu się to na swój sposób podobać. Jak na „off” trasa jest bardzo grzeczna, dzięki czemu motor kolegi, na szosowych oponach, całkiem dobrze sobie radzi.
Pierwszy raz jestem w tych okolicach. Co prawda na pewno przelatywałem gdzieś nieopodal, ale tym razem podziwiam teren z innej perspektywy. Często zatrzymujemy się aby kontemplować widoki - cuda natury oraz aby upewnić się co do prawidłowości kierunku jakim podążamy.
Koniec końców docieramy do celu wycieczki. W Jeleniej Górze jak zwykle czeka na nas miła gościna i stół zastawiony smakołykami. Pomimo, że jeszcze nie do końca zapomniałem smak golonki z Zagórza, nie daję się długo prosić i pochłaniam kolejne pyszności podane przez gospodarzy.
Stare porzekadło głosi:
„Lepiej żeby grzeszne ciało pękło, niż dar Boży miałby się zmarnować.”
Po posiłku nastają dyskusje luźne, podczas których pada niepozorne hasło – Bieszczady. Kolega z którym tu przybyłem zgłasza akces wyjazdu. Mnie na początku jakoś temat umyka, ale... Wieczór zbliża się nieubłaganie, więc czas wracać. W drodze powrotnej odwiedzamy zamek w Bolkowie. 
Odbywa się tu festiwal jakiejś muzyki. To niezbyt dobry moment na zwiedzanie, więc ruszamy dalej. Po drodze odwiedzamy jeszcze jeden ciekawy punkt i późnym wieczorem ruszamy do domu.
W domu niby wszystko w porządku, ale jakiś niepokój szepcze mi w ucho, że czas ruszyć gdzieś dalej. Bieszczady?... z tą myślą zasypiam.
Parę dni później.... (czyli dwa).
Piąta rano.
Budzi mnie jakieś dziwne niepokojące uczucie i nie jest to potrzeba fizjologiczna, jaka zazwyczaj wyrywa nas z ciepłego łóżeczka przed świtem po zbyt obfitej kolacji. To coś innego. Jakiś wewnętrzny głos powtarzający do znudzenia – Bieszczady.
W zeszłym roku zjeździłem je wzdłuż i wszerz, ale samochodem. Robię szybką toaletę poranną i biegnę do garażu. Namiot, śpiwór, karimata oraz reszta mniej lub bardziej potrzebnych dziadostw jest na swoim miejscu. Pozostała tylko wymiana opon. Biorę się do pracy i co jakiś czas rzucam nerwowe spojrzenia na zegarek. Nie, dzisiaj jeszcze nie jadę, ale muszę powiadomić pomysłodawcę projektu, że to już jutro. Mirek – pomysłodawca, ojciec projektu, nie odbiera telefonu w nocy, więc muszę czekać do godziny 12.00, czyli do południa. Bo to wtedy - według niego - kończy się noc. Nie, nie jest leniem, ale w związku z wykonywanym zawodem, nie wstaje przed południem (nie jest też testerem poduszek, materaców ani kołder, mimo to śpi do południa). Znamy się już kawałek czasu, ale dopiero od niedawna Mirek poczuł „zew” motocyklowy. Jakiś czas temu pewien sadysta wmówił mu, że Jawą da się jeździć i chłopina od tego czasu się męczy. Ba nawet sam sobie wytłumaczył, że Jawa to fajny motor i coraz częściej widać go na niej, a jego piękny i wypieszczony Paneuropan porasta warstwą kurzu i mchu w garażu. Cóż, w życiu dokonujemy różnych wyborów.
 Wracając do meritum:
- Jest południe – mówię przez telefon – jutro ruszamy o siódmej rano!
Na początku trochę marudzi, że to dopiero miało być za tydzień, ale jakoś w końcu daje się namówić. Umawiamy się na wieczór, żeby jeszcze poprawić parę drobiazgów w jego motorze i wracamy do swoich zajęć.
Kilka godzin później z bezsensownej pogoni za własnym ogonem wyrywa mnie dźwięk dzwonka telefonu.
- Stoję pięć kilometrów od ciebie i potrzebuję akumulatora.
Dopiero wychodząc z garażu uświadomiłem sobie, że jest wieczór. Po piętnastu minutach jesteśmy z powrotem u mnie w garażu, a usterka jest usunięta (tak przynajmniej nam się wydaje) i pełni wiary w sukces ustalamy szczegóły jutrzejszego wyjazdu. Wszystko teoretycznie jest zapięte na ostatni guzik, więc udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Piąta rano – „w mordę”. Po co budzę się tak wcześnie? Powoli jem śniadanie, w pamięci sprawdzając, czy aby na pewno wszystko jest tak jak ma być.
Szósta piętnaście - „poszolątać” zbiornikiem poprzez „gibanie motorem”, dwa kopy nożnym starterem, ze „ssaniem” włączam zapłon i jeden kop z prądem. Silnik wesoło popierduje, czas w trasę.  Po drodze zawijam jeszcze po Mirka i już w komplecie ruszamy w kierunku wschodzącego słońca. Wiemy z doświadczenia gdzie wschodzi, ponieważ słoneczko nie jest w stanie się przebić przez chmury, z których co jakiś czas pokapuje deszcz. Pogoda nie rozpieszcza, ale jesteśmy dobrej myśli. Przed Gliwicami, na poboczu, dostrzegamy wędzarnię. Zapach świeżych wyrobów zmusza nas do dłuższego postoju. Po próbach uznajemy wyższość miejscowych wyrobów nad tandetą marketową. Kiełbasa z dzika na gorąco jest rewelacyjna. Podratowani na ciele i duszy ruszamy dalej. Pierwszy dłuższy postój planowaliśmy zrobić w okolicach Krakowa, ale motor Mirka miał tak zwane zdanie odrębne na ten temat i zaraz za Sosnowcem poprosił nas o pauzę, filuternie mrugając czerwonym oczkiem kontrolki ładowania. Mirek sugeruje mi, że wyjazd był pomysłem, delikatnie mówiąc – poronionym, ponieważ on planował go dopiero za tydzień. Czas ten był mu potrzebny na „dopieszczenie” sprzętu. Ja jestem jednak zdania, że równie dobrze „dopieszczanie” wychodzi Mirkowi w trasie. Awaria wydaje się banalna, po prostu zaginęły prądy, czyli „altek” nie ładuje.
-  Zaginęły.... - myślę – po prostu Mirek ich nie zabrał, a teraz pali głupa poszukując ich na każdym napotkanym cepeenie. A to zerknie za dystrybutor, albo gdzieś za krawężnik i niby już ma, i wszystko jest ok, ale po paru kilometrach znów okazuje się, że to nie były chyba te i operacja rozpoczyna się od nowa. Przypomina mi się kawał.
„Dwóch chopów ze Śląska wybrało się nad morze i podczas kąpieli jednemu z nich wśród spienionych fal zginął gdzieś gibis (sztuczna szczęka). Zaczęli więc go szukać w piasku razem. Po kilkunastominutowych, bezowocnych poszukiwaniach, drugiemu koledze na widok żalu poszkodowanego zmiękło serce i postanowił go jakoś pocieszyć. Dyskretnie wyciągnął swój własny gibis i podał koledze z uśmiechem mówiąc
- Naszołech!!
Ten wziął go skwapliwie, po czym z całej siły rzucił nim w morze z okrzykiem
- Jeronie, nie mój!!”
Wracając do tematu. Do Krakowa docieramy po ośmiu godzinach od wyjazdu. Wziąwszy pod uwagę, że pokonaliśmy dystans około 230 kilometrów, to wynik z jednej strony wydaje się być dość mizerny, ale rozpatrując resztę czynników, jest wręcz rewelacyjny. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Mirek postanowił cały tydzień „dopieszczać” motocykl, aby „dopieszczonym” dotrzeć w Bieszczady. Cały tydzień to siedem dni, dzień to dwadzieścia cztery godziny, stąd dochodzimy prostą matematyczną drogą do wyniku 144 godzin, do którego należy dodać jeszcze przeciętny czas potrzebny jeszcze na pokonanie trasy Brzeg – Kraków, czyli dodatkowe cztery godziny, co daje nam 148 godzin. Dzięki mojej śmiałej decyzji, już po ośmiu godzinach jesteśmy w Krakowie, a motor Mirka jest „dopieszczony”. Bilans jest prosty, zyskaliśmy 140 godzin i to w zaledwie osiem godzin. „Takich trzech jak nas dwóch, to na świecie ani jednego.” Po drodze gdzieś za Krakowem jemy jeszcze pizzę i około dwudziestej docieramy do Lipnicy Murowanej. Gdyby nie dręczący nas z przerwami deszcz, dzień dzisiejszy uznałbym za bardzo udany. Pocieszam się, że dzięki opadom atmosferycznym nie kurzy się, ale co to za pociecha. Nocleg mamy zarezerwowany w najlepszym lokalu w okolicy - gwiazdek bez liku. Co prawda winda nie działa, ale jakoś udaje nam się dostać do spanka bez ofiar w sprzęcie. Rozstawiamy nasze szmaciane domki. Mirek załamuje mnie kompletnie, wyciągając elektryczny kompresorek do dmuchania materaca. Z niepokojem przyglądam się jego sakwom. Co on tam jeszcze ma? Ekspres do kawy? Depilator? Żelazko? Prawdziwy maczo nie używa takich gadżetów. Chyba zacznę weryfikować moją opinię na temat jego osoby. Cóż, ludzi poznaje się przez całe życie. W sumie to chyba dobrze, że to tylko kompresor..., a nie wibrator, ale „nie idźmy tą drogą” - jak mawiał klasyk. Po tak pięknym dniu pełnym wrażeń zasypiam od razu, nie zwracając uwagi na dziwne odgłosy dobiegające z lokum Mirka. Zresztą, po tym jak wyciągnął z sakwy elektryczną pompkę do materaca, niczym mnie już chyba nie zadziwi.
Piąta rano, znów.
Wypoczęty i wyspany, rześki jak „WC-piker” otwieram oko na świat.

Panorama jest przepiękna, aż nie chce się jechać dalej, ale nieleczone ADHD każe nam dalej ruszać. Plan jest prosty – śniadanie w Bieszczadach.

Jadąc rozglądam się po okolicy. Na jednym ze szczytów, dostrzegam wieżę wyłaniającą się z gęstego lasu porastającego łańcuch wzniesień z naszej lewej strony. Robimy krótką pauzę, podczas której zapada decyzja ataku na fortecę w Melsztynie. Na początku błądzimy nie mogąc znaleźć drogi do fortecy, ale po jej odnalezieniu okazuje się, że wcale łatwo nie jest. Deszcz przemienił polną stromą drogę w rozmoknięte bagnisko. Mnie, dzięki lepszym oponom, udaje się – nie bez trudu – wdrapać na szczyt. Mirek stale bezradnie parę metrów przed celem i pomimo naszych wspólnych wysiłków, motor zostaje, resztę zaś drogi jeździec pokonuje pieszo.


Atrakcja okazuje się nie tak bardzo atrakcyjna, jak oczekiwaliśmy. Trudno, jedziemy dalej. Zjazd z góry jest jeszcze ciekawszy niż podjazd. O ile wdrapując się w górę miałem złudzenie kontroli nad motorem, to już droga w dół już mnie tych  złudzeń pozbawiła. Maksymalne wciśnięcie obydwóch hamulców nie zmieniło niczego, ale jakoś udało się zsunąć do lepszej drogi.
- Śniadanie, obiecałeś suma!- krzyczy Mirek.
Przy poprzedniej mojej wizycie znalazłem w tych okolicach smażalnie, która w rewelacyjny sposób przyrządzała tą rybę, więc postanowiłem się podzielić tym odkryciem z kolegą. Na coraz bardziej natarczywe pytania z jego strony ze spokojem odpowiadam, że to już zaraz, za kolejnym zakrętem. Dobrym pomysłem byłoby zapisanie sobie adresu restauracji  serwującej ten smakołyk, ale wyszedłem z założenia (jak się teraz okazuje całkiem błędnego), że spokojnie trafię.
Przecież to było gdzieś tu… Niedaleko…
Deszcz co jakiś czas nasila się, aż do tego stopnia, że ,,super’’ membrany w mojej ,,super’’ kurtce nie dają rady i po pewnym czasie jestem kompletnie mokry. Nie zraża mnie to. Przecież ten sum jest gdzieś niedaleko. Jeszcze tylko wizyta na dworcu kolejki wąskotorowej i zaraz będzie jedzonko.

Mirek patrzy na mnie z coraz większym wyrzutem. Wciąż mam nadzieję, że to już zaraz, za kolejnym zakrętem…
Docieramy do Ustrzyk Dolnych i już wiem, że raczej nie trafię do tej smażalni. Poddaje się. Postanawiam, że zjemy cokolwiek w jednym z wielu znajdujących się tu barów. To ,,cokolwiek'' okazuje się ,,cokolwiek za dużą porcją i niestety nie dajemy rady pozostawić naszych talerzy pustych.
Ciepła herbata i obfity posiłek tchnęły we mnie nowe życie.
Na koń! Solina czeka.
Przed nami nie kończące się serie zakrętów, podjazdów i zjazdów. Widoki przecudne. Z góry na dół. Lewy, prawy winkiel i znów pod górę. Na niektórych szczytach wzniesień zatrzymujemy się na chwilę, aby podziwiać okolicę. Potem znów „ogień na tłoki” i dalej przed siebie.
Widoczek – postój.
Ogień, dzida, łycha, chochla czy jak kto woli. Dostrzegamy obaj różnice w przełożeniach naszych maszyn. Mirek jedzie na zębatce zdawczej osiemnastce (osiemnaście zębów), ja zaś na siedemnastce. Na podjazdach widać przewagę mojego motocykla, zaś na równym terenie i na zjazdach „Czarny Demon” jest niepokonany. Błądząc po okolicy docieramy do zapory. Zależało mi na dotarciu do jej prawej strony (stąd to błądzenie), ponieważ z lewej nie bardzo można wjechać na nią. Z tej zaś bezproblemowo pomimo zdziwienia innych turystów udaje się nam zaparkować na samej zaporze. Przez chwilę chodzi mi głowie pewna myśl, aby przejechać przez cały obiekt na drugą stronę, ale strach przed mandatem zwycięża.
Parę fotek i znów dzida. Tym razem obieramy kierunek na dobra rodowe Mirka. Trasa wiedzie malowniczo doliną Sanu. Pola przeplatają się z niebieską wstęgą rzeki tworząc wspaniały pejzaż. Od nieba dzielą nas tylko wzgórza na horyzoncie. Rozumiem nostalgię Mirka, też mnie dopada co jakiś czas. Pewnie kiedyś się zbiorę i ruszę w moje rodzinne strony. Na razie nie jestem na to gotowy, choć stąd to już tak blisko… Wystarczy przekroczyć tylko granicę …
Granica…
Dzień jeszcze młody, więc po odwiedzinach „ojcowizny” obieramy kierunek na Łańcut. Mirek coraz bardziej odczuwa ból kręgosłupa, robimy więc częściej przerwy w ciekawych widokowo miejscach. Swoją drogą, żeby nie jego dolegliwość, przeoczylibyśmy parę cudownych widoków. Z przerwami docieramy do bramy łańcuckiego zamku, przed którą stoją zaparkowane inne dwa motocykle. Normalnie pewnie nie zwróciłbym na nie uwagi. Zwyczajnie załadowane, jak to w drodze często widać. Niby wszystko się zgadza, ludzie w trasie…Niby normalnie, ale jeden z tych motorków jest różowy. Tak, różowy „fazer” . Spoglądamy na siebie znacząco, nie komentujemy. Szkoda, że fotka tego motocykla gdzieś przepadła. W głowie rodzą się różne pytania:
- Jaki dramat osobisty skłonił tego człowieka do pomalowania motocykla na taki kolor?
- Jakie rany w psychice to uczyniły?
- Kto dał mu tak silne leki i dlaczego?
Odpowiedź przychodzi szybko, wraz z parą nadchodzącą z przeciwka i niosącą kaski. Nerwowo rozglądamy się za kolejną parą, lub jeszcze jednym osobnikiem z kaskiem, mniemając błędnie, że właściciel pojazdu to mężczyzna. Po krótkiej rozmowie wszystko się wyjaśnia. „Oczywiste” nie dotarło do mnie od razu. Tak, jestem więźniem stereotypów. Motor =męski świat. Bolesna pomyłka. Właścicielem różowego „fazera” jest właśnie miła Pani, która wraz z mężem jedzie na wycieczkę dookoła Polski. Cała misterna konstrukcja chwieje się w posadach. Mój „męski świat” jest zagrożony. Cóż, trzeba z tym jakoś żyć. Gratulujemy wycieczki i życzymy im szerokiej drogi.
Oddalamy się z zamiarem bliższego obejrzenia zabytkowych obiektów.
To już moja czwarta wizyta w tym miejscu, ale i tym razem kończy się na podziwianiu zewnętrznych murów. Powód jest prozaiczny, zmęczenie i późna pora. Mirek marudzi coraz bardziej, a przed nami jeszcze droga do Jarosławia, gdzie mamy umówiony nocleg u mojego współpracownika z firmy. Też Mirek i też maruda. Może to ich taka wspólna cecha? Kiedy docieramy do noclegu jest już dość późno, więc bierzemy szybki prysznic. Po dwóch dniach „w siodle” to wspaniałe uczucie. Potem kolacja i spanie, jutro też jest dzień.
Nocleg w luksusach rozleniwia. Wstajemy w okolicach 7.00. Spokojna  toaleta, śniadanie, pakowanie i w drogę. Mamy około 100 kilometrów do naszego wspólnego znajomego, którego zamierzamy odwiedzić, więc jedziemy bez pośpiechu najkrótszą trasą wytyczoną przez nawigację. Tuż za Jarosławiem okazuje się, że wjeżdżamy w niebezpieczne rejony.
Mirek postanawia nie zjadać już upolowanych przez siebie zwierzątek. Co prawda jest wściekły, ale nie chce już być bardziej. Droga na początku snuje się w okolicach Sanu. Dzięki wyborowi opcji najkrótszej trasy niekiedy nawet bardzo blisko jej brzegów. Jednak po kilkunastu kilometrach oddala się od rzeki coraz bardziej i wjeżdżamy w bezkres pól malowanych różnymi kolorami. Jest sielsko. Z błogiego stanu wyrywa mnie dziwny dźwięk. Trwa tylko krótką chwilę, ponieważ uruchamia w moim mózgu automatycznie procedurę awaryjnego zatrzymania silnika. Wyciągam kluczyk ze stacyjki i dławię silnik na biegu hamując. Znam ten dźwięk. W Hiszpanii słyszałem go trzy razy, gdy przytarł się jeden z cylindrów silnika. Przed obecnym wyjazdem założyłem nowe cylindry z tłokami i wydawało mi się, że przejechane 500 kilometrów wystarczy, aby były dotarte. Myliłem się. Stoję w cieniu na poboczu, a szlag mnie mało nie trafi. Znów przez własną głupotę… Kiedy się wreszcie nauczę? Po odczekaniu kilku minut odpalam. Silnik dzwoni bardziej, choć Mirek twierdzi, że niczego nie słyszy. Ruszamy. Jestem wściekły na siebie. Po kilkunastu kilometrach jednak zapominam o wszystkim i znów cieszę się drogą. Niepostrzeżenie docieramy do Krasnobrodu, gdzie mieszka nasz kolega Daniel. Poznaliśmy się parę lat temu na jednym z for internetowych, a że obaj mamy podobną pasję kontakt nasz trwa nieprzerwanie. To moja kolejna wizyta w tych stronach i jak zawsze spotyka mnie tu miłe przyjęcie. Gorąca herbata już na stole, a na grillu dochodzi kiełbasa. Tyle tematów… Tyle spraw… Możemy tak debatować bez końca. Czas miło płynie, a trzeba jeszcze z Mirka zrobić mężczyznę. W związku z tym dostaje oponę (do zmiany) od Daniela w prezencie. Zostawiamy go samego w garażu z kołem, oponą i spinaczem biurowym, sami oddalamy się dokończyć ucztę. Tak, Indianie swoją młodzież przed wejściem w dorosłość też poddawali próbie. Każde plemię miało inny obyczaj przejścia. Nasze plemię szczyci się tym, że jego mężczyźni potrafią samodzielnie zmienić oponę w motocyklu przy pomocy spinacza biurowego. Może byłoby mu łatwiej, gdyby dostał oponę osiemnasto calową, bo felga ma właśnie taki rozmiar, ale co tam… przecież jest twardym zawodnikiem i dał radę naciągnąć oponę siedemnasto calową na koło osiemnastkę, parokrotnie wbijając sobie spinacz w różne miejsca w organizmie.
Zdobył nowe blizny, a blizny zdobią wojownika. Uznajemy, że zasłużył na kiełbasę z grilla. Łączymy się z nim w bólu, mówiąc jak bardzo jesteśmy z niego dumni. Jemy, rozmawiamy, popijamy herbatą. Czas jednak nie stoi, a słonko się nie pasie, jak mówiła moja babcia. Pora ruszać w dalszą drogę. Nawigacja prowadzi nas przez zamek na wodzie.

Krótki popas i jazda dalej. W okolicach polskiego Gotland City, gdzie nasz rodzimy Batman (Ojciec Mateusz) niesie prawo i sprawiedliwość, widzimy ślady po powodzi, która tędy niedawno przeszła. Widok przygnębiający dla mnie tym bardziej, że budzi wspomnienia. W 1997 roku sami to przeżywaliśmy w naszych rejonach, więc rozumiemy jaka to tragedia. Po przejściu wody jest jeszcze gorzej, niż by zaczynać budowę od początku, ponieważ najpierw trzeba posprzątać i osuszyć mury, a dopiero potem można brać się za prace remontowe. Na tych przemyśleniach mija mi czas i nawet nie wiem kiedy wpadamy do Kielc. Szybki telefon i już po paru chwilach stoimy i rozmawiamy z kolejnym kolegą, którego planowaliśmy odwiedzić. Prawie przez godzinę nie możemy się rozstać, a opowieściom nie ma końca. Jacek nalega, żebyśmy zostali dłużej (tak ma na imię kolega). Ale czas nas goni nieubłaganie, a do domu droga jeszcze daleka. Ruszamy. Mirek startuje w złą stronę, więc go doganiam i zawracam. Po paru kilometrach z zamyślenia wyrywają mnie dwie dziwne sprawy:
- po pierwsze marznę w lewą dłoń – niedokrwienie??, to może mieć związek z zaburzeniami pracy serca. Nie jest dobrze – myślę.
- po drugie – Mirek daje dziwne znaki – zgłodniał? Nie, macha czymś do mnie, to moja rękawica, zgubiłem ją kiedy zawracałem. Mirek znalazł ją na drodze i zabrał. Oddycha z ulgą, ponieważ oznacza to, że z moim sercem jest wszystko w porządku. Po prostu bez rękawiczki zmarzłem w rękę. Kierunek Częstochowa. Słoneczko jest coraz niżej, chyba. Nie bardzo wiem, ponieważ całe niebo zasnuwają ciemne chmury, z których co jakiś czas pada deszcz. Robię się coraz ciemniej i mokrzej, więc przed miastem „świętej wieży” zatrzymujemy się na stacji paliwowej. Kawusia i kombinezon przeciwdeszczowy poprawiają morale. Zaczynam wierzyć, że nic już nas nie pokona. Przecież do domu jest tak blisko…
Mirek znów gubi prądy. A właściwie jego motocykl przypomina nam, że nie wszystko robimy tak dobrze jak nam się wydaje. Nic to. Nie całą godzinę później ruszamy, znów pełni wiary i optymizmu. Tym razem już nic nie mąci naszej radości z jazdy i późną nocą docieramy do domu. Gdyby nie ten deszcz… To była jedna z najlepszych wycieczek na jakich byłem. Bez sztywnego planu i bez słowa „muszę”, które to słowo często potrafi popsuć całą radość wyjazdu.  My niczego nie musieliśmy. Chcieliśmy i pojechaliśmy, określając w przybliżeniu kierunek podróży. Warto czasami udać się na taki spontaniczny wyjazd. Dla zdrowia psychicznego to nieoceniona terapia. Ale to tylko moje zdanie.
FIN.






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz