czwartek, 5 czerwca 2014

07.06.2012.
Kochany pamiętniczku.



 Szum wiatru był kojący.

Stałem spoglądając przed siebie na czerwone skały,
oczyma wyobraźni starając się zobaczyć
jak wiatr rzeźbił w nich te wspaniałe kształty.
Szum wiatru…
Niezmącony żadnym innym dźwiękiem śpiew wiatru

 przenikający przestrzeń.
Pewnie od milionów lat brzmiał tu tak samo.



Niebo po horyzont…
Góry po horyzont…
Obie te przestrzenie jednoczyły się gdzieś bardzo daleko.
Mógłbym trwać tak tu na wieki.
Jedno z moich marzeń się spełniło. Prastare góry Atlas.
Mityczna kraina do której zawsze chciałem dotrzeć i w niej pozostać.
Pozostać?


 

Niewiele brakuje, a spełni się moje marzenie całkowicie i boleśnie.
Z kontemplacji wyrywa mnie świadomość, że nie bardzo wiem gdzie jestem, z paliwem jest kiepsko, zaraz zapadnie noc, a ja nie mam świateł.
Niespiesznie ruszam w górę w kierunku kolejnej przełęczy.
Po lewej obserwuję potężny żleb wycięty w skale.
Jaka potężna siła mogła tego dokonać?
Znam odpowiedź, jest oczywista – woda.
Wrażenie jest niesamowite.
Kiedyś na tej pustyni musiały z ogromną i niszczycielską siłą płynąć potoki.

Kątem oka dostrzegam sylwetkę. Człowiek z walizką. Na takim odludziu robi to dość dziwne wrażenie.
Na co czeka?
Okolica nie wygląda na taką do której zapuszczają się jakiekolwiek pojazdy. Wygląda to raczej na ścieżkę dla mułów lub pieszych.
On na pewno wie!
Zatrzymuję się próbując nawiązać kontakt.
Mężczyzna jest średniego wzrostu, w wieku zbliżonym do mojego, może trochę młodszy. Uśmiecha się przyjaźnie. Próba kontaktu werbalnego niewiele przynosi. On nie zna żadnego z wymienionych przeze mnie języków, ja zaś francuskiego, którym on próbuje komunikacji ze mną. Podejrzewam, że zna go w podobnym stopniu jak ja, ale te czterdzieści słów, którymi włada, to inne niż opanowane przeze mnie.
Jedno co obaj rozumiemy to słowo: „HOTEL”
- Hotel, no problem. – odpowiada i daje do zrozumienia, że wskaże mi drogę.
Z jego gestykulacji wnoszę, że ma to zrobić z tylnego siedzenia mojego motocykla. Cóż, nie mam innego wyjścia. Przekładam plecak z tyłu na zbiornik, robiąc miejsce, przewodnik siada i ruszamy.
Słońce już zaszło za postrzępionymi szczytami, a jego ostatnie promienie odbite od pokrywających je czap śniegu, coraz słabiej rozświetla otoczenie.
Mój pasażer, pomimo mroku, ani razu nie gubi drogi. W coraz słabszym świetle obserwuję niesamowite kształty łańcuchów otaczających mnie gór. W pewnym momencie przewodnik daje znak, abyśmy się zatrzymali. W mroku przed nami dostrzegam majaczącą sylwetkę jakiegoś małego zabudowania. Podjeżdżam bliżej i gaszę silnik. Przed drzwiami domostwa stoi kobieta wraz z trójką dzieci. - Hotel? – pytam zaniepokojony.
Mój przewodnik zsiada z motoru i w szczerym uśmiechu zaprasza mnie do środka.
- Hotel, no problem. – powtarza.
Jestem trochę zdezorientowany, ale widząc jak wita się ze stojącymi przed drzwiami, już wiem, że zaprasza mnie do swojego domu. Nie bardzo wiem jak się zachować. Nie czuję się zbyt pewnie. Rozglądam się dookoła dzięki światłu księżyca, który wyziera zza szczytów gór i zapoznaję się z sytuacją. Jesteśmy na zboczu jakiejś góry, na którym jest chyba tylko ten budynek łączący w sobie wszystkie funkcje, jakie potrzebne są do życia rodzinie.
- City? – pytam nieśmiało.
- One day zu Fus. – odpowiada kobieta.
Nie jest źle. Okazuje się, że zna troszkę angielskiego, przeplatając go z pewną liczbą znanych sobie wyrazów niemieckich, których akurat chyba nie zna w angielskim. Brzmi to dość komicznie, ale przełamuje lody. Odzyskuję śmiałość i przekraczam próg. Na stole widać przygotowaną kolację, która już na nas czeka. Jestem głodny i szybko zapominam o wszelkich obawach, jakie mnie przed chwilą nurtowały. W narożniku pomieszczenia, gdzie spożywam kolację jest palenisko, coś na kształt kominka, pełniącego funkcję przygotowania pokarmu, jak również ogrzewania. Noce są tu zimne. Gospodarz dorzuca do ognia nowego paliwa, którego zapach roznosi się po pomieszczeniu, czyniąc atmosferę jeszcze bardziej przyjemną i luźną. Dzięki żonie gospodarza udaje nam się coraz lepiej konwersacja. Są bardzo ciekawi, skąd się tutaj wziąłem. Mnie natomiast nurtuje ich historia. Opowiadamy swoje dzieje, na przemian zadając pytania drugiej stronie. Śmiechu przy tym co niemiara. Większość zagadek językowych rozwiązujemy dzięki rozmówkom polsko – arabskim, które wziąłem ze sobą, jak mi się na początku wydawało, niepotrzebnie, a dzięki którym teraz możemy spokojnie „porozmawiać”. Gospodarz ma na imię Hasan i twierdzi, że właśnie tu jest jego centrum wszechświata. Uciekł od cywilizacji razem z rodziną. Może stwierdzenie „od cywilizacji” to za dużo powiedziane, ale na pewno uciekł przed zgiełkiem i pogonią donikąd. Wychodzimy przed dom, a niebo spada nam na głowy. Widok nocnego nieba nad Wysokim Atlasem warty jest złota całego świata. Jeszcze nigdy nie byłem tak daleko, a zarazem tak blisko tego o czym marzyłem od zawsze.
Spokój.
Miliardy gwiazd i spokój niezmącony niczym. Stałem tu na zboczu jednego ze szczytów obserwując majestat i piękno, jakie dano mi podziwiać, kompletnie zagubiony i świadomy swojej nicości w tym bezkresie. Jak ziarnko piasku na pustyni. To, że nie mam paliwa i nie wiem gdzie jestem, stało się kompletnie nieistotne. Z zadumy wyrwała nas żona Hasana, dając do zrozumienia, że pora spać. Można tak godzinami siedzieć i patrzeć w gwiazdy, ale jutro też jest dzień. Ułożyłem się wygodnie na przygotowanym posłaniu i popadłem w zadumę. Jak niewiele człowiekowi potrzeba, aby był szczęśliwy. Bez radia, telewizora, telefonu… tylko najbliżsi i gwiazdy. Zasnąłem z poczuciem wszechogarniającego mnie spokoju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz