czwartek, 12 czerwca 2014

Bo życie jest jak wielki żelazny most...

Image  





Garść wspomnień i subiektywnych ocen 
otaczającego świata wg Kristosa
Listopadowy poranek - troszkę spawa (-1°C).
Otwieram garaż. Machinalnie - spodnie, kurtka, kask...
Poszolątać (pokiwać motorem, coby olej od dna zbiornika oderwać
i w mieszankę go przemienić), kranik w dół, ssanie, dwa razy bez gazu, 
kluczyk, zapłon, jeszcze jeden kop…
Popierduje... - Wyjechać z garażu, zamknąć bramę.
Dokąd dziś???
Tam… (Gdziekolwiek to jest...).
Przez parę chwil mojego życia zawsze do nich wracam…

Czeskie wynalazki (Kochanki - jak mawiał poeta)
Dlaczego? Odpowiedź zawsze kojarzy mi się ze sceną z filmu C.K.Dezerterzy, kiedy to główni bohaterowie uciekają z pociągu przed żandarmami:
- Bo widzisz, życie jest jak wielki żelazny most - woła Haber
- Dlaczego - pyta Kania
- Nie wiem…                                          
Taaaa…

Początek
Lata 80' - wakacje
Była czerwona. Miała chromowane blachy z napisami na zbiorniku i figlarnie mrugała na mnie z podwórka sąsiada. Sąsiad podupadł na zdrowiu, a ja miałem zasób gotówki, który go satysfakcjonował…
Przesiadka z Simsonka na tę maszynę - adrenalina rozsadzała tętnice. Potem już nic nie było takie same. Nigdy później, żaden inny motocykl nie wywarł na mnie takiego wrażenia (nawet yamaha R1 w tej konfrontacji wypada blado). Ta moc, prędkość, waga, wielkość... Byłem "królem życia”. Może te pierwsze spotkanie pozostawiło tak silne piętno, ale…
Moją ulubioną zabawą w tamtych czasach było ,,izi rajding” (tak to nazywałem), czyli na głowie bandana, na oczach okulary w stylu "Mario Kobretti” ( Stallone z filmu "Kobra”), na motorze brak tablicy rejestracyjnej i…
I jazda po mieście dopóty - dopóki, któryś "Borewicz” nie wytrzymał. Pościgi i ucieczki. Z tej fascynującej zabawy zrezygnowałem wraz z nadejściem jesieni, z którą to do mojego garażu przybyli (niby przypadkiem) funkcjonariusze MO. Niby towarzyska wizyta, niby za rękę nie złapali, niby perswadowali ("to dla twojego dobra” - mówili). Przez tydzień sikałem krwią...
Tak na marginesie jeden z tych, co to "towarzysko” wtedy mnie odwiedził i parę razy potem zamykał na 48 i kolegium dał (profilaktycznie - "co bym krzywdy se nie zrobił”) oraz "dbał” o moje korzonki masując je "blondyną”, niedawno też kupił  motocykl i raz rękę próbował podać - "Wiesz my motocykliści…”.
No, ale odbiegłem od tematu. Potem były inne (Junaki, Awoki, Ruski), aż do czasu gdy…

Najlepszy sezon
Czasy przemian systemowo- gospodarczych - wiosna
Honda 125 - kolega przywiózł to z Niemiec i na mocy jakichś "tajnych geszeftów” stałem się jej (mniej, lub bardziej szczęśliwym) posiadaczem. Radość jednak nie trwała długo.
Giełda w Opolu - niedziela. Pojechałem, żeby spotkać się z kolegą. Podczas filozoficznych dyskusji na temat sytuacji Kurdów na świecie, mój wzrok przypadkiem padł na nią… To było zauroczenie od pierwszego spojrzenia, zresztą z wzajemnością - jej właściciel łakomie patrzył na moją "Japonię”. (To były czasy kiedy motorki z Kraju Kwitnącej Wiśni nie były powszechnym zjawiskiem). Po kilkuminutowej rozmowie ja odjeżdżałem TS-ką, a właściciel powyższej Hondą. Obaj mieliśmy miny jakbyśmy Pana Boga za pięty złapali i wiarę, że oto zrobiliśmy interes życia.
Motor faktycznie był nowy (przejechane około 20 km). Pierwszy przegląd po 500 km, więc… Następnego dnia, tj. w poniedziałek o godzinie 10.00 melduję się w Polmozbycie. Mechanik pooglądał, pokiwał głową i powiedział:
- Motor w piątek zarejestrowany i już pincet zrobione, a następny przegląd po tysiuncpincet, to w tym tempie chyba w środę przyjedziesz?
- Ok. około 14.00 -  uśmiechnąłem się i odjechałem.
Nie zapomnę jego miny kiedy o 13.00 w "umówioną środę” wjechałem na stacje na kolejny przegląd.
- Co, jakaś usterka? - zapytał.
- Nie, zgodnie z umową przegląd na 1500 km i przepraszam, że pół godziny przed wyznaczonym terminem, ale sam Pan wie, jak to na szlaku…
Dobrą godzinę sprawdzał plomby, czy aby licznik nie kręcony itp. Pomimo tłumaczeń i mandatu z Koszalina z dnia poprzedniego, za jazdę tym motocyklem pod prąd na jednokierunkowej ulicy (chyba). Podejrzewam, że nie uwierzył.
To był czas kiedy "bratnia” Armia Czerwona, broniąca ładu i porządku oraz niedopuszczająca do wtargnięcia zgnilizny Zachodu na teren naszego kraju, nareszcie wracała do swojego. Pracowałem wtedy w agencji ochrony mienia (czyli byłem cieciem), której zadaniem było dozorowanie opuszczonego przez Rosjan lotniska, zbudowanego jeszcze w latach 30-stych przez Luftwaffe. Lotnisko…Zasługuje ono na odrębną opowieść.
Wracając do wątku głównego - praca polegała na "prywatyzowaniu” pozostawionego dobytku. Dla przykładu:
W krokodylu po wyciągnięciu tylnych foteli i położeniu przedniego, mieściło się ponad 300 magazynków do kałasza i działko lotnicze z Suworowa. Z takim ładunkiem pokonałem trasę z lotniska do Czernicy pod Wrocławiem. Dziś z perspektywy czasu nie uważam, aby było to całkiem normalne, ale…

Lotnisko, lotnisko…
Szczęśliwym trafem odnalazłem ( prawdopodobnie nigdy nie zaginął) zbiornik z paliwem - benzyną. Niby nic trudnego, pilnując magazynu paliw na lotnisku, ale… Wszędzie był olej napędowy i jakieś lotnicze wynalazki np. lotniczy odmrażacz do szyb - brrrrr, błeeee i jeszcze raz brrrrr!
Do dziś na samo wspomnienie odbija mi się naftą. Kolega mówił, że ,"nadaje włosom piękny połysk, ale cza tego litra dziennie wypić” - brrrrrrrr! Ja jednak miałem benzynę, o której istnieniu w naszych (czytaj - dozorowanych przez nas) zbiornikach nikt nie wiedział. Specyfiką zbiorników o których ktoś (ktokolwiek) wiedział było parowanie. Wiecie lato, wysokie temperatury itp. Skutkiem tego było wysychanie zbiorników w zastraszającym tempie. Ale do rzeczy...
W związku z tym, że pracowałem w systemie zmianowym (12/24, 12/48 - chodzi o godziny. Po dniówce 12 godzinnej 24 wolne, a następna zmiana to nocka, też 12 godzin i po niej 48 wolnego) i żyłem dobrze ze współpracownikami. Mądrze zamieniając się z kolegami po przepracowanych bez przerwy 24 godzinach miałem do dyspozycji 5 dni wolnego... 5 dni wolnego i zbiornik... 5dni wolnego, zbiornik i Jawę... Po każdej zmianie wyjeżdżałem z lotniska będąc chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, bo zbiornik w Jawie był zatankowany po korek, a na bocznych bagażnikach wisiały kanistry dwudziestolitrowe - po jednym na stronę także pełne po korek.
60 gratisowych litrów szczęścia i 5 dni na ich wypalenie. 24 godziny w pracy, a potem 60 gratisowych litrów szczęścia. I tak prawie do zimy...
Późną jesienią zamieniłem się na pojazd szumnie nazywany autem, czyli Polski Fiat 126p. Próbowałem wytłumaczyć właścicielowi Fiacika, że nie będzie to jego interes życia, ale był twardy. Motor miał dopiero jeden sezon za sobą i kiedy tłumaczyłem, że ma zrobione ponad 44 tys. km, popatrzył tylko na mnie jak na idiotę, pokiwał głową, zostawił Malacza i zabrał Jawę…  
Znów parę lat minęło...



Czesława
Lata 90' -  tak gdzieś w środku
Jak pisał poeta: "Czeski ocean ognia” (pozdrawiam Naczelnego Filozofa). Tak ją zapamiętałem: paka
dwadzieścia na blacie w momencie, zwinna w winklach, zawsze chętna do współpracy. Ale po kolei...
Stojąc na balkonie, jarając szluga i rozmyślając nad istotą absolutu, dostrzegłem ją, jak majestatycznie wyłania się zza sąsiedniego bloku. Miała owiewkę i diody, które mrugały. Diody... Miałeś je - byłeś kimś (do dziś gdzieś poniewierają się w moich przepastnych piwnicach).
Ja właśnie rozstałem się z którąś tam z kolei Japonią (chyba VF 750) i byłem otwarty na nowy związek, który byłby mniej destrukcyjny dla mojej psychiki. Następnego ranka była moja (zamieniłem się za jakieś butwiejące resztki Awoka).
Sezon minął nie wiadomo kiedy. Pojawiły się pierwsze płatki śniegu, a wraz z nimi wózek boczny. Po oględzinach nowego nabytku kolega autorytatywnie stwierdził, że "się nie nada, bo un do Jawy, nie do Cześki”. Co?! Ja nie dam rady?! Przecież miałem spawarkę.
Sztukę jazdy z wozem opanowałem już w dawniejszych czasach, więc należało dokonać tylko regulacji zbieżności oraz przypomnieć sobie technikę  i sezon przestał się kończyć w myśl zasady, że nie ma złej pogody, tylko jest nieodpowiednie odzienie. Z tego okresu przypominam sobie dwa zdarzenia, które w jakiś tam sposób go obrazują:

Epizod 1 - Wołczyn
Dnia pewnego wieczorem, zadzwonił do mnie kolega z prośbą, aby rano zawieźć go do Wołczyna (około 60 km od mojego zaścianka), w celu dokonania oględzin jakiegoś motocykla. Zgodziłem się bez wahania i rano spojrzałem w jego zdziwione oczy.
- Motorem?
- A czym? - odparłem równie zdziwiony jak on.
- Ale jest luty - oponował jakby to miało dla mnie jakieś znaczenie.
Wytłumaczyłem mu, że "twardym cza być, a nie mientkim" i że w wozie nie zmarznie (jakby tam ogrzewanie jakieś było, albo co...). Pomarudził, ubrał się adekwatnie do środka transportu i wsiadł…
U nas drogi były czarne, ale im dalej tym gorzej. W lesie, przez który wiodła droga nie była wcale odśnieżana, a samochody w lodzie, w który przemienił się ubity śnieg, wycięły koleiny głębokości około 20 cm. Rozstaw ich był nieco szerszy od rozstawu kół Cześki z wozem. W związku z tym raz w koleinie był wózek, raz motor. Przy prędkości 120 km/h jest to bardzo ekscytująca zabawa, jednak jak się potem okazało, nie dla wszystkich. Nie spodziewałem się, że wywrze to aż takie wrażenia na psychice kolegi. Z Wołczyna postanowił wracać samodzielnie komunikacją publiczną. Pewnie zmarzł… Dziś po tylu latach rozmawia ze mną, ale niezbyt chętnie i nie wsiada do tego samego pojazdu co ja. Trauma?

Epizod 2 - Baby w sklepie
Dnia pewnego wieczorem odwiedził mnie kolega, racząc opowieścią zdarzenia, którego był świadkiem. A było to mniej więcej tak:
Stałem w sklepie w kolejce po jajko i chleb, a przede mną dwie przemiłe starsze panie dokonywały analizy sytuacji społeczno - ekonomicznej Pani X  spod piątki. W pewnym momencie ulicą, na której stał sklep przetoczył się motocykl.
- Wariat! - powiedziała Pani A.
- Wariat? - żachnęła się Pani B - a jeden debil, to z taką przyczepą z boku jeździ, wczoraj to mało przez niego zawału nie dostałam, jak wyskoczył "nie wiadomo skąd”.”
Taki mniej więcej był odbiór pewnej części społeczeństwa, mojej postawy i pasji, ale jakoś to przeżyłem.
I znów parę lat minęło...



Yellow submarine
Nowe tysiąclecie - połowa pierwszego dziesięciolecia
Miała być jak wisienka na torcie... W owym czasie w moim garażu stało już parę maszyn i do pełni szczęścia brakowało tylko jakiejś z wozem, bo jak mawia mój kolega z Czernicy: "Motór bez wozu, to h… nie motór”. Choć nie jestem do końca pewien, czy opinie człowieka, który w domu swego czasu trzymał nad łóżkiem działo z Suworowa jest miarodajna, ale coś w tym jest.
Alleco, gazety - gazety, ebajaja…
Trafienie! Zapada decyzja i wyruszam. Na miejscu towar zgodny z opisem. Właściciel opowiada swoją smutną historię, jak to od 1410 roku zbiera na swoje wyśnione Suzuki i właśnie taka kwota jest mu niezbędnie potrzebna. Spisujemy kwity.
Ładujemy Jawę na lawetę, a do busa części. Na oko jest jeszcze co najmniej dwie sztuki w częściach. Po dziś dzień nurtuje mnie pytanie (jego pewnie też)  - po co sprzedawał??? Niby odpowiedź prosta i rozwiązanie dobre - sprzedajesz i masz więcej kasy na inny, tylko…
Parę lat temu jeden z moich znajomych sprzedawał motor:
- Wiesz, zaczynam budowę domu - oznajmił z dumą.
- I po to sprzedajesz motocykl? - spytałem.
- Tak, a uzyskane z transakcji środki przeznaczę na przyspieszenie tej inwestycji.
No wybór niby racjonalny, ale po zbilansowaniu… Za gotówkę uzyskaną z powyższej transakcji nabył sracz, wannę i zlewozmywak.
Interes życia... Inwestycja przyspieszyła wpadając w nadprędkość, co skutkuje do dziś brakiem dalszych postępów robót, ponieważ prędkość liniowa mojego znajomego znacznie odbiegła od prędkości liniowej inwestycji po jej przyspieszeniu. Zagubili się w czasie, przestrzeni i przyspieszeniu - on i inwestycja (fizyka makro monetarna wg Kristosa).
Sracz – rozumiem... To prawie jak skuter, a deszcz nie pada i zimno nie jest i czasem słychać warkot. Resztę nie bardzo. Pomocna tu może być jedynie matematyka królowa nauk (przeklęta przez humanistów). Dobrze, że wraca na maturę, bo dodając dwa do dwóch…
Konkludując... Jaki sens ma sprzedaż zabawki za np. 4 tys. PLN i twierdzenie, że podratuje to budżet inwestycji, która delikatnie szacowana jest na 400 tys PLN??? Odpowiedzi prawidłowe prosimy kierować na adres autora tej publikacji. Ale znowu odbiegam od tematu...
Z wioski w okolicach Wieliczki mój prezent (wisienka na torcie) stanął, a właściwie stanęła w garażu i stała tam zapomniana przez następne półtora roku, aż do dnia, kiedy kolega, który trzyma swój motocykl u mnie w garażu zapytał:
- Po co Ci ta Jawa?
- No, żeby jeździć – odparłem.
- To czemu tego nie robisz?
Cały dzień stracony na próbie odpalenia - bez sukcesu. Wieczorem, z niemałym wysiłkiem udaje mi się odnaleźć nr telefonu poprzedniego właściciela.
- To ty ją jeszcze masz? - pyta zdziwiony
Opowiedziałem mu o moich bezowocnych wysiłkach.
- A filtr powietrza otworzyłeś?
No tak…
Poprzedni właściciel zakochany był chyba w zwrotach typu "pełna opcja”, albo "najlepsze dostępne wyposażenie na rynku”. Prawie jak Gold Wing... Wiem... "Prawie" robi wielką różnicę, ponieważ:
  1. pali połowę tego co Goldas
  2. jest o połowę lżejsza od niego
  3. naprawisz ją zawsze przy pomocy ,,Małego Naprawiacz Jawy” (MNJ)
  4. jest przynajmniej dwa razy mniej upierdliwa od Goldasa
  5. zharmonizowana (cokolwiek to znaczy) z kierowcą
  6. i można te zalety mnożyć
  7. mnożyć
  8. i mnożyć…
Tak... Na pewno był fanem Adama Słodowego (mowa o poprzednim właścicielu). Ja z czasem zrozumiałem celowość wszelkich "udogodnień”, jakie wprowadził w Jawie. Powiem więcej - dziś uważam, że bez nich po prostu nie da się jeździć. Mój synek jest zachwycony wycieczkami i krajobrazami podziwianymi z fotela wózka bocznego. I tak minęło parę sezonów.
Podczas pewnego spotkania ze znajomymi, na które pojechałem innym motorem (większym, stworzonym do dalekiej i szybkiej turystyki), ktoś z obecnych zadał mi pytanie:
- Gdybyś mógł zostawić sobie tylko jeden motocykl, to jaki byś wybrał?
- Jawę - odpowiedziałem bez namysłu.
- Dlaczego?
- Bo życie jest jak wielki żelazny most.
Nie dla tego, że to "najlepszy motor na świecie", bo takie pieprzenie jest obce mojej naturze. Motocykl jest jak spodnie. To tylko produkt, z którego każdy korzysta wg potrzeb oraz upodobania i albo mu pasuje - albo nie i dlatego (chyba) Jawa. Czysty subiektywizm. Nie ma najlepszych, ani nawet lepszych motocykli, czy też firm. Są tylko ludzie, kampanie marketingowe i filozofie. Przede wszystkim jednak ludzie. Jak śpiewał Rysiek z Dżemu: "W życiu zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy".
Ale to tylko moje zdanie.
P.S. Wszelkie podobieństwa do osób, lub sytuacji są zamierzone.

Ankieta- wybierz najlepsze
Dla zwycięzcy - medal z kartofla, do odbioru w redakcji w każdy piątek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz