Za
oknem wcześnie zapada zmrok, sypie śnieg.
Grzane wino i wesoło
trzaskające drwa w kominku
potrafią rozleniwić. Rok, dwa, - ale nie
tydzień.
Nie wiem jak Wy, ale ja bez wycieczek na motorku
na dłuższą
metę nie daję rady. I jak mnie przyciśnie
to nie ma znaczenia pogoda,
muszę i już.
Jeśli rodzi Wam się pytanie:
- po co?
Odpowiedź jest krótka:
- są sprawy, których wytłumaczyć nie można...
Jest zima - to musi być zimno...
Takie jest odwieczne prawo natury...
Przez te kilka sezonów nazbierało się troszkę doświadczeń, którymi
chciałbym się z Wami podzielić. Wiele się zmieniło od czasu kiedy po raz
pierwszy ruszyłem zimą w nieznane, jedno co pozostało niezmienne to to,
że jak ktoś zasmakował w tego typu przygodach, to już przepadł i zawsze
będzie go gdzieś gnało motorem w zamieć.
Ale od początku. Przychodzi taki dzień, że wszystko w człowieku krzyczy i wiesz.... Musisz to zrobić. Są na to dwa sposoby:
- Poczekać, aż przejdzie...
- Ruszyć w nieznane.
Pierwszego sposobu nie polecam, bo po pewnym czasie przyzwyczajamy się
do przeczekiwania i tak przemijają kolejne dni, tygodnie, miesiące,
lata... Potem mówimy:
za stary już jestem...
Kiedyś czekaliśmy z kolegą motocyklami przed szkołą na dzieciaka.
Pewien ,,gentelmen” rozkochany od lat w napojach wyskokowych długo
bacznie nam się przyglądał, po czym powiedział:
- kiedyś jak byłem młody, też chciałem mieć motocykl, ale teraz jestem już za stary...
- a ile masz lat- zapytał kolega
- 44 – odparł smakosz
-
to rzeczywiście jesteś już za stary - przytaknął kolega i nie było w
tym nic dziwnego bo przecież był młodszy; miał dopiero pięćdziesiąt
kilka lat, a do sześćdziesięciu jeszcze kosmicznie długie tygodnie...
Wiem, powtarzam się, ale może jeszcze nie wszyscy znają tę historię...
Czyli pozostaje sposób 2. Ruszyć w nieznane.
Dlaczego nieznane, a no dlatego, że w zimie te same drogi, które
przemierzaliśmy wielokrotnie latem teraz są inne - jakby z całkiem innej
opowieści - innego świata. Parę razy udało mi się zabłądzić w czasie
śnieżycy w lesie nie dalej jak parę kilometrów od domu i tylko dzięki
,,giepsowi” nie kręciłem się godzinami jak pies za własnym ogonem.
Świeży śnieg szybko zasypuje ślady. Dlatego nie jestem zwolennikiem
spontanicznych zimowych wypadów. Wszystko powinno być w miarę możliwości
przemyślane. Ale po kolei.
Zabezpieczenie.
Należy prawidłowo zabezpieczyć składowe wyprawy, czyli:
A. człowiek
B. maszyna
C. zaplecze
Zacznę od końca.
Zaplecze - czyli gdzie i z czym.
Inaczej
podejdziemy do wyprawy na sąsiednią ulicę, a inaczej na sąsiednią
planetę. Każde z tych wyzwań będzie potrzebować innych środków. O ile do
sąsiada jeśli nie dojedziemy to z pewnością damy radę dojść na
piechotę, to już do sąsiedniego miasta przez las na przełaj
niekoniecznie osiągniemy sukces. Podejmując dalszą wyprawę należy dość
precyzyjnie zaplanować trasę, najlepiej w kilku wariantach, ponieważ nie
zawsze oczywista latem trasa zimą jest przejezdna dla naszego wehikułu.
Najlepiej, aby przebiegała w pobliżu siedzib ludzkich, a najdalszy
nazwijmy go ,,bezludny” odcinek miał nie więcej jak 20 kilometrów w
dzień i nie więcej jak 10 km po zmroku. Z prostej przyczyny- jeśli
dopadnie nas awaria w połowie dystansu, przejście 10 km w dzień, a 5 po
zmroku (po zmroku zawsze w lesie i po bezdrożach poruszamy się mimo
woli wolniej ze względu na ograniczoną widoczność) nie powinno być
problemem, nawet po dość długiej i wyczerpującej jeździe dla w miarę
zdrowego człowieka. W przypadku awarii człowieka to już inna sprawa.
Dlatego zawsze powinniśmy powiadomić kogoś o naszych ,,gjenialnych”
planach- czyli trasa, punkty, przewidywane zagrożenia (skoki przez
paśnik dla Żubrów w punkcie xy- raczej nie powiadamiamy straży leśnej),
planowany czas przejazdu pomiędzy punktami, które nie powinny być
rozlokowane w odstępach czasowych dłuższych niż jedna godzina. Warto
składać cząstkowe meldunki np. SMS-em:
- dotarłem do punktu 2, wyruszam do punktu 3.
Informowana przez nas osoba, jeśli nie otrzyma potwierdzenia w
określonym czasie będzie mogła podjąć kroki, które mogą nam pomóc.
Przykład:
-
drzewo nie ustępuje należnego nam pierwszeństwa przejazdu w wyniku
czego tracimy możliwość komunikacji z otoczeniem. Osoba ,,pilotująca”
telefonicznie nasze zmagania z przyrodą nie otrzymuje informacji w
określonym czasie, wie natomiast, że wyruszyliśmy z punktu 2, a nie
dotarliśmy do punktu 3. Ustaliliśmy, że mimo wszystko kontaktujemy się
co 1 godzinę, więc jeśli możemy się kontaktować, dajemy znać co
spowodowało opóźnienie. Jeśli nie dajemy znaku, znaczy to, że coś poszło
nie tak i ,,pilot” może ruszać z odsieczą.
Kiedyś postanowiłem odwiedzić kolegę mieszkającego 25 kilometrów ode
mnie. Były to czasy kiedy nie było telefonów komórkowych. Kiedy byłem
gotowy (ubrany, moto odpalone i gotowe do startu) zadzwoniłem od sąsiada
do kolegi, któremu luksus posiadania telefonu stacjonarnego był bliski.
Przekazałem krótki komunikat typu - wyjeżdżam, jadę przez, jak nie
dojadę w ciągu godziny, ruszaj z odsieczą. Dzięki temu dziś piszę te
słowa. Na początku wszystko było dobrze, ale z kolejnymi mijanymi
kilometrami wiara we własne ,,umiejętności” wzrastała w postępie
geometrycznym. Jechałem Czesławą solo, bez wozu - a jej potęga
wypełniała całe moje jestestwo, aż do momentu kiedy zza zakrętu
znienacka wyskoczyły na mnie krzewy dzikich jeżyn pomieszanych z pnącymi
różami. Ta perfidna i podstępna spółka obezwładniła mnie całkowicie,
motocykl natomiast pochłonął rów, przez który tylko mnie udało się
przelecieć. Dzięki czarnej skórzanej odzieży nie odniosłem większych
obrażeń (poza wybitym barkiem i zwichniętą stopą, jak się potem
okazało), a co ważniejsze byłem perfekcyjnie zamaskowany i ukryty.
Całkowicie niewidoczny z drogi. Kolega jednak był trzeźwo myślący i po
upływie godziny, kiedy nie dotarłem do niego, ruszył z misją ratunkową.
Dotarł do mojego domu - przeraził mają Mamę, no bo przecież motorem w
taką pogodę. W powrotnej drodze zatrzymywał się we wszystkich jego
zdaniem niebezpiecznych punktach. Pomimo tego nie odnalazł mnie, więc
zawrócił ponownie wzbogacając akcję o pytane miejscowej napotkanej
ludności. Odnalazł mnie tylko dzięki przypadkowi, który pognał go za
potrzebą w okolice mojego odosobnienia. Cała akcja trwała około 3 godzin
i byłem już mocno wyziębiony. Tę przygodę przypłaciłem tylko
dwutygodniowym pobytem w łóżku w charakterze chorego. Miesiąc potem
dojechałem już bez większych problemów, ale wykazałem więcej pokory.
Dziś jest to tylko śmieszna opowiastka, ale wtedy porty miałem pełne.
Rzeczy niezbędne, które powinniśmy z sobą zabrać:
- pokora i zdrowy rozsądek,
- środki łączności, np. komórka ( naładowana),
- naładowana, sprawna latarka,
- namiastka apteczki,
- zegarek,
- kompas,
- GPS, dokładna mapa,
- nóż,
- czekolada,
- sznurek,
- zapalniczka.
Kolejność
dowolna. Listę zależnie od potrzeb możemy rozszerzać, ale moim zdanie
jest to niezbędne minimum balastu, które zabieramy na motor. I tu
dochodzimy do kolejnego punktu:
Maszyna.
Nieważne jaka, ważne aby była nasza. Jadąc zimą mamy prawie 90% szansy
na to, że coś pójdzie nie tak, a z własnego doświadczenia wiem, że
lepiej żeby motocykl był nasz własny. Wszelkie usterki naprawimy tak jak
będziemy chcieli i w terminie dla nas dogodnym. Nawet jeśli uda nam się
uniknąć uszkodzeń mechanicznych, to jeżeli poruszamy się po
odśnieżonych odcinkach drogi, musimy się liczyć z tym, że były one
posypywane solą, co w dalszej perspektywie doprowadzi do korozji
niektórych elementów motocykla. Teoretycznie można je zabezpieczyć przed
tym zjawiskiem, ale tylko teoretycznie, ponieważ wilgoć – w tym
przypadku z solą ma niewiarygodne właściwości penetrujące, Ale to nie
znaczy, że nie zabezpieczamy sprzętu, wręcz przeciwnie. To co w lecie
ujdzie nam ,,na sucho”, w zimie może nas niekiedy bardzo wiele
kosztować. Wyobraźcie sobie, że macie nie do końca sprawną instalację
zapłonową, na dodatek o naprawie której nie bardzo macie pojęcie. Pojazd
samoistnie zatrzymuje się po zmroku w ,,ustronnym miejscu” i odmawia
współpracy, powiedzmy 10 km od najbliższych siedzib ludzkich, a
temperatura otaczającego nas powietrza wynosi marne -10ºC. Nie mamy
latarki, zapalniczki, a komórka padła, dodatkowo próbując zepchnąć
motocykl z drogi, dzięki oszczędności na obuwiu, oraz ogólnej śliskości
skręcamy kostkę. Po prostu super. Leśna zwierzyna na pewno przyjdzie
nam z pomocą, albo uprzejmy kierowca zatrzyma się w nocy na odludziu
widząc nasze sympatyczne oblicze. Życzę powodzenia. Aby uniknąć podobnej
sytuacji powinniśmy poważniej potraktować nasz pojazd i odpowiednio go
przygotować do wyprawy. Musimy mieć pewność, że zawsze damy radę
uruchomić i zatrzymać nasz motocykl. Podstawą wg mnie jest przejrzenie
instalacji zapłonowej i zabezpieczenie jej przed działaniem wilgoci. Nie
zaszkodzi zabrać ze sobą zapasowego zapłonu, przeważnie nie jest ani
wielki, ani ciężki. Wypadałoby go umieć zmienić, zdiagnozować usterkę,
naprawić. Wymiana świec na dostosowane do pracy przy niższych
temperaturach zaoszczędzi nam też wiele stresów. Należy pamiętać także o
zabezpieczeniu wszelkiego rodzaju linek, ponieważ lubi w nie wnikać
woda, która po pewnym czasie zmienia stan skupienia. Miałem kiedyś
związaną z tym przygodę. Kotlina Kłodzka. Miłe popołudnie, pusta droga
utrzymana ,,na biało”, delikatnie serpentynami pnąca się pod górę.
Temperatura – 15ºC. Docieram do przełęczy, piękne słońce, brak
zachmurzenia, widok zapierający dech w piersi. Droga zaczyna opadać w
dół. Ujmuję gazu. Motocykl nadal delikatnie przyspiesza. Zbliża się
seria zakrętów. Zamykam całkowicie przepustnicę - brak reakcji. Uczucie
lekkiego niepokoju zaczyna się potęgować wprost proporcjonalnie do siły
jaką wkładam w naciskanie dźwigni hamulców. CBR - czyli Całkowity Brak
Reakcji. Po prostu nie mam władzy nad przepustnicą, ani nad hamulcami.
Szybka decyzja, wyłączamy zapłon, bieg za biegiem niżej ( błogosławimy
firmę Jawa za półautomat zmiany biegów). Tylko dzięki zachowaniu zimnej
krwi udaje mi się opanować sytuację. Uczucie zapierające dech w piersi
pozostaje ze mną jeszcze przez długie chwile, choć powód jego jest zgoła
odmienny od pierwotnego. Przyczyną jest właśnie zmiana stanu skupienia
cieczy, która dostała się do linek uniemożliwiając ich prawidłowe
działanie, a właściwie blokując je całkowicie.
Co do samego motocykla nie będę sugerował:
- z wozem, czy bez?
Sami
musicie dojść do jedynie słusznych wniosków, bo wytłumaczyć coś można
tylko ludziom logicznie myślącym, a jeśli macie zamiar jeździć
motocyklem w zimie...
To
na pewno musicie pamiętać o zabezpieczeniu organizmu przed
niekorzystnym wpływem czynników atmosferycznych. I tak sprytnie i
niepostrzeżenie dochodzimy do pierwszego punktu naszych rozważań.
Człowiek.
Aby się zabezpieczyć należy odpowiednio się odziać. Pamiętam jak dziś -
ubieranie samo w sobie było sztuką. Do utworzenia idealnego zimowego
kombinezonu potrzebne były:
-
Trybuna Opolska, reklamówki, taśma izolacyjna, bielizna, odzież tzw
wierzchnia, czyli spodnie, swetry, kalesony, komplecik ortalionowy (były
nawet mistrzostwa w skradaniu się w ortalionie, ale to już inna
historia), wszelkiego rodzaju spodnie i kurtki skórzane.
Proces
twórczy należało zawsze zacząć od medytacji - wsłuchanie się w swoje
wewnętrzne głosy, instynkty i potrzeby, oraz załatwienia wszelkich
potrzeb fizjologicznych. Po stworzeniu idealnego zimowego kombinezonu,
kiedy nagle odkryjemy nieodpartą potrzebę odwiedzenia toalety, marzenia o
wyjeździe możemy włożyć między bajki. O ile rozebranie się z niego
zajmie nam najwyżej 10 minut, to już stworzenie od nowa IZK (czyli
idealnego zimowego kombinezonu), zajmie nam następną godzinę i pochłonie
kolejną porcję budulca. Z doświadczenia wiem, że większość materiałów
potrzebnych do budowy IZK można było wykorzystać tylko jednorazowo (
podarte gazety, reklamówki i taśma izolacyjna, podczas panicznie -
raptownego zdejmowania IZK nie dawały szansy ponownego wykorzystania).
Wziąwszy pod uwagę, że właśnie przed chwilą ukończyliśmy jego tworzenie,
perspektywa ponownego przechodzenia przez ,,procedurę startową”,
prowadzi do nieuniknionej konkluzji:
Jutro też jest dzień.
Poczekać, aż przejdzie...
A to do niczego nie prowadzi...
Jak już wcześniej wspomniałem miałem CZ-tkę bez zapiętego jeszcze wozu,
ponieważ brakowało do niego paru drobnych detali, które wiedziałem
samotnie spoczywające w garażu mojego kolegi. Grudzień, około – 15ºC,
ale drogi suche. Jedynie słuszny wniosek - jadę.. Do Wrocławia mam około
40 km, żaden problem. Ubieram się, idę do garażu (oczywiście kolega
powiadomiony). Podczas drogi zaczynam odczuwać delikatny dyskomfort w
postaci lekkiego ucisku w żołądku. Dam radę, spoko. Do kolegi docieram
bez problemu. Miła pogawędka zaciera w pamięci zapowiedzi
niebezpieczeństwa. W drodze powrotnej zaczyna się narastający dramat. Im
dalej od Wrocławia tym bliżej domu, ale z każdym przebytym kilometrem
mój niepokój wzrasta wraz z uciskiem w brzuchu. Dam radę, powtarzam
coraz mniej pewny siebie... Pierwszy atak wraz z przebyciem połowy drogi
mija. Dobry gospodarz do domu dowiezie – ta myśl mnie uskrzydla i z
prędkością ponad 100km/h w terenie zabudowanym wpadam na patrol sił
niebieskich.
- A dokąd się tak spieszymy - miło zagaja funkcjonariusz.
- Do domu - odpowiedziałem coraz bardziej blady, czując nadchodzący drugi atak.
- Dokumenty proszę - ze służbowym uśmiechem kontynuuje niebieski.
Podaję wszystko ściągając w międzyczasie kask. Nerwowo rozglądam się po okolicy.
- Muszę do toalety - słabym głosem artykułuję narastającą potrzebę.
- Powoli - pada spokojna odpowiedź.
Dla
mnie w tej chwili jest ten punkt graniczny, po przekroczeniu którego
nie ma już odwrotu. Zostawiając wszystko rzucam się dziwnie drobnymi
kroczkami (prawie jak Ninja) w stronę dostrzeżonego wcześniej sklepu
znajdującego się na szczęście tuż za nami, pozostawiając kompletnie
zaskoczonych funkcjonariuszy na chodniku. Wbiegam do środka. Do
obserwującej całe zajście przez okno i przerażonej sprzedawczyni krzyczę
błagalne pytanie:
- Toaleeetaaaa?
Za
jej wskazaniem, rzutem na taśmę udaje mi się zająć dogodną pozycję.
Ułamek sekundy potem z trzaskiem wyważanych drzwi wpadają do mojej
tymczasowej samotni niestrudzeni struże porządku, którzy odzyskali
sprawność i szybkość.
- Sam dam radę, ale dziękuję za okazaną troskę - rzucam lekko skonsternowany.
Panowie dyskretnie się wycofują, pozostając jednak na pozycjach ,,szachujących”.
Rozmowa
kończy się na mandacie, zapłacie za drzwi ( nie wiem czemu ja, skoro to
oni dokonali zniszczeń) i dziwnych spojrzeniach wszystkich w około
(okazało się, że w sklepie było więcej osób, których przez roztargnienie
nie dostrzegłem). Efektem ubocznym całego zajścia było bezpowrotne
uszkodzenie IZK. Pomimo, że do domu pozostało około 15 km, przez ubytki w
osłonach termicznych człowieka (IZK), zmarzłem na kość. Na drugi raz
nauczony przykrym doświadczenie nie pomijam etapu medytacji, który jak
wykazało życie jest równie istotnym elementem wyprawy jak każdy inny
(może nawet najważniejszym).
Dzisiaj to już inna bajka. Mamy do dyspozycji wszelkiego typu bieliznę
aktywną, oraz okrycia wierzchnie wyposażone w membrany oddychające. Nie
będę tu się rozwodził nad wyższością jednych nad drugimi, ponieważ to
subiektywne opinie i każdy może wypracować własne. Jedna zasada jednak
jest niezmienna:
- w zimie powietrze jest najlepszym izolatorem, a wilgoć naszym najgorszym wrogiem.
Stosując
te prostą formułkę, ubieramy się tak, aby zimne powietrze nie docierało
do organizmu, a nasz pot został wyprowadzony poza odzież. Na pewno
odzież wierzchnia powinna posiadać elementy odblaskowe. Obuwie jest
równie ważną, jeśli nie ważniejszą sprawą. Przemarznięte stopy to
przechłodzony cały organizm. W najlepszym wypadku to tylko
przeziębienie, w skrajnych przypadkach możemy doprowadzić się do
odmrożeń kończyn dolnych, powinno więc także zapewniać nam komfort
cieplny i nie dopuszczać do zawilgocenia wewnątrz. Dodatkowym, bardzo
ważnym aspektem tej części garderoby jest podeszwa, która powinna
zapewniać nam pewny kontakt z podłożem (bez poślizgów, które w skrajnych
przypadkach mogą doprowadzić do utraty świadomości w wyniku raptownego
kontaktu z podłożem). Obuwie powinno także zabezpieczać staw skokowy
stopy przed urazami typu złamanie, zwichnięcie, itp. Innym aspektem
ochrony osobistej są tzw. zbroje. Zdania na temat ich przydatności są
podzielone. Ja uważam, że należy je stosować, ponieważ minimalizują
straty w momencie kontaktu przemieszczającego się człowieka z naturą
mniej lub bardziej ożywioną, np. nasze nieosłonięte ochraniaczem kolano
trafia podczas slalomu między drzewami na nieprzychylny nam pień. Ból
przeważnie jest tak przeraźliwy, że doprowadza nas do:
- rwania trawy. W zimie jest to czynność utrudniona, ze względu na okrywę śnieżną, która jest niejednokrotnie zlodowaciała.
-
ryczenie z bólu. No tu sprawa może wyglądać w konsekwencji jeszcze
gorzej. Wyobraźcie sobie, że wasz ból i związany z nim ryk, łoś odbiera
jako nawoływanie klępy w rui...
Podsumowując i tak już przydługie dywagacje, najpierw należy się dwa razy głęboko zastanowić, czy jest to - czyli zimowa wyprawa motocyklem - nam potrzebne. Jeśli tak, to należy się do tego odpowiednio przygotować. Moim zdaniem warto, bo to zmieni całą waszą dotychczasową optykę. Da wam możliwość innego spojrzenia na sprawy, które wydawały się dotąd oczywiste. Taka ,,prawdziwa męska przygoda”. Ale to tylko moje zdanie...
Pokora i rozsądek przede wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz