czwartek, 12 czerwca 2014

19.12.2010.
Image 





Za oknem wcześnie zapada zmrok, sypie śnieg. 
Grzane wino i wesoło trzaskające drwa w kominku 
potrafią rozleniwić. Rok, dwa, - ale nie tydzień. 
Nie wiem jak Wy, ale ja bez wycieczek na motorku 
na dłuższą metę nie daję rady. I jak mnie przyciśnie 
to nie ma znaczenia pogoda, muszę i już.
Jeśli rodzi Wam się pytanie:
- po co?
Odpowiedź jest krótka:
- są sprawy, których wytłumaczyć nie można...
Jest zima - to musi być zimno...
Takie jest odwieczne prawo natury...


Przez te kilka sezonów nazbierało się troszkę doświadczeń, którymi chciałbym się z Wami podzielić. Wiele się zmieniło od czasu kiedy po raz pierwszy ruszyłem zimą w nieznane, jedno co pozostało niezmienne to to, że jak ktoś zasmakował w tego typu przygodach, to już przepadł i zawsze będzie go gdzieś gnało motorem w zamieć.

Ale od początku. Przychodzi taki dzień, że wszystko w człowieku krzyczy i wiesz.... Musisz to zrobić. Są na to dwa sposoby:
  1. Poczekać, aż przejdzie...
  2. Ruszyć w nieznane.
Pierwszego sposobu nie polecam, bo po pewnym czasie przyzwyczajamy się do przeczekiwania i tak przemijają kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata... Potem mówimy:
za stary już jestem...


Kiedyś czekaliśmy z kolegą motocyklami przed szkołą na dzieciaka. Pewien ,,gentelmen” rozkochany od lat w napojach wyskokowych długo bacznie nam się przyglądał, po czym powiedział:
- kiedyś jak byłem młody, też chciałem mieć motocykl, ale teraz jestem już za stary...
- a ile masz lat- zapytał kolega
- 44 – odparł smakosz
- to rzeczywiście jesteś już za stary - przytaknął kolega i nie było w tym nic dziwnego bo przecież był młodszy; miał dopiero pięćdziesiąt kilka lat, a do sześćdziesięciu jeszcze kosmicznie długie tygodnie...
Wiem, powtarzam się, ale może jeszcze nie wszyscy znają tę historię...

Czyli pozostaje sposób 2. Ruszyć w nieznane.

Dlaczego nieznane, a no dlatego, że w zimie te same drogi, które przemierzaliśmy wielokrotnie latem teraz są inne - jakby z całkiem innej opowieści - innego świata. Parę razy udało mi się zabłądzić w czasie śnieżycy w lesie nie dalej jak parę kilometrów od domu i tylko dzięki ,,giepsowi” nie kręciłem się godzinami jak pies za własnym ogonem. Świeży śnieg szybko zasypuje ślady. Dlatego nie jestem zwolennikiem spontanicznych zimowych wypadów. Wszystko powinno być w miarę możliwości przemyślane. Ale po kolei.



Zabezpieczenie.
Należy prawidłowo zabezpieczyć składowe wyprawy, czyli:
A. człowiek
B. maszyna
C. zaplecze
Zacznę od końca.
Zaplecze - czyli gdzie i z czym.
Inaczej podejdziemy do wyprawy na sąsiednią ulicę, a inaczej na sąsiednią planetę. Każde z tych wyzwań będzie potrzebować innych środków. O ile do sąsiada jeśli nie dojedziemy to z pewnością damy radę dojść na piechotę, to już do sąsiedniego miasta przez las na przełaj niekoniecznie osiągniemy sukces. Podejmując dalszą wyprawę należy dość precyzyjnie zaplanować trasę, najlepiej w kilku wariantach, ponieważ nie zawsze oczywista latem trasa zimą jest przejezdna dla naszego wehikułu. Najlepiej, aby przebiegała w pobliżu siedzib ludzkich, a najdalszy nazwijmy go ,,bezludny” odcinek miał nie więcej jak 20 kilometrów w dzień i nie więcej jak 10 km po zmroku. Z prostej przyczyny- jeśli dopadnie nas awaria w połowie dystansu, przejście 10 km w dzień, a 5 po zmroku (po zmroku zawsze w lesie i po bezdrożach poruszamy się mimo woli wolniej ze względu na ograniczoną widoczność) nie powinno być problemem, nawet po dość długiej i wyczerpującej jeździe dla w miarę zdrowego człowieka. W przypadku awarii człowieka to już inna sprawa. Dlatego zawsze powinniśmy powiadomić kogoś o naszych ,,gjenialnych” planach- czyli trasa, punkty, przewidywane zagrożenia (skoki przez paśnik dla Żubrów w punkcie xy- raczej nie powiadamiamy straży leśnej), planowany czas przejazdu pomiędzy punktami, które nie powinny być rozlokowane w odstępach czasowych dłuższych niż jedna godzina. Warto składać cząstkowe meldunki np. SMS-em:
- dotarłem do punktu 2, wyruszam do punktu 3.
Informowana przez nas osoba, jeśli nie otrzyma potwierdzenia w określonym czasie będzie mogła podjąć kroki, które mogą nam pomóc. Przykład:
- drzewo nie ustępuje należnego nam pierwszeństwa przejazdu w wyniku czego tracimy możliwość komunikacji z otoczeniem. Osoba ,,pilotująca” telefonicznie nasze zmagania z przyrodą nie otrzymuje informacji w określonym czasie, wie natomiast, że wyruszyliśmy z punktu 2, a nie dotarliśmy do punktu 3. Ustaliliśmy, że mimo wszystko kontaktujemy się co 1 godzinę, więc jeśli możemy się kontaktować, dajemy znać co spowodowało opóźnienie. Jeśli nie dajemy znaku, znaczy to, że coś poszło nie tak i ,,pilot” może ruszać z odsieczą.
Kiedyś postanowiłem odwiedzić kolegę mieszkającego 25 kilometrów ode mnie. Były to czasy kiedy nie było telefonów komórkowych. Kiedy byłem gotowy (ubrany, moto odpalone i gotowe do startu) zadzwoniłem od sąsiada do kolegi, któremu luksus posiadania telefonu stacjonarnego był bliski. Przekazałem krótki komunikat typu - wyjeżdżam, jadę przez, jak nie dojadę w ciągu godziny, ruszaj z odsieczą. Dzięki temu dziś piszę te słowa. Na początku wszystko było dobrze, ale z kolejnymi mijanymi kilometrami wiara we własne ,,umiejętności” wzrastała w postępie geometrycznym. Jechałem Czesławą solo, bez wozu - a jej potęga wypełniała całe moje jestestwo, aż do momentu kiedy zza zakrętu znienacka wyskoczyły na mnie krzewy dzikich jeżyn pomieszanych z pnącymi różami. Ta perfidna i podstępna spółka obezwładniła mnie całkowicie, motocykl natomiast pochłonął rów, przez który tylko mnie udało się przelecieć. Dzięki czarnej skórzanej odzieży nie odniosłem większych obrażeń (poza wybitym barkiem i zwichniętą stopą, jak się potem okazało), a co ważniejsze byłem perfekcyjnie zamaskowany i ukryty. Całkowicie niewidoczny z drogi. Kolega jednak był trzeźwo myślący i po upływie godziny, kiedy nie dotarłem do niego, ruszył z misją ratunkową. Dotarł do mojego domu - przeraził mają Mamę, no bo przecież motorem w taką pogodę. W powrotnej drodze zatrzymywał się we wszystkich jego zdaniem niebezpiecznych punktach. Pomimo tego nie odnalazł mnie, więc zawrócił ponownie wzbogacając akcję o pytane miejscowej napotkanej ludności. Odnalazł mnie tylko dzięki przypadkowi, który pognał go za potrzebą w okolice mojego odosobnienia. Cała akcja trwała około 3 godzin i byłem już mocno wyziębiony. Tę przygodę przypłaciłem tylko dwutygodniowym pobytem w łóżku w charakterze chorego. Miesiąc potem dojechałem już bez większych problemów, ale wykazałem więcej pokory. Dziś jest to tylko śmieszna opowiastka, ale wtedy porty miałem pełne.





Rzeczy niezbędne, które powinniśmy z sobą zabrać:
  1. pokora i zdrowy rozsądek,
  2. środki łączności, np. komórka ( naładowana),
  3. naładowana, sprawna latarka,
  4. namiastka apteczki,
  5. zegarek,
  6. kompas,
  7. GPS, dokładna mapa,
  8. nóż,
  9. czekolada,
  10. sznurek,
  11. zapalniczka.
Kolejność dowolna. Listę zależnie od potrzeb możemy rozszerzać, ale moim zdanie jest to niezbędne minimum balastu, które zabieramy na motor. I tu dochodzimy do kolejnego punktu:


Maszyna.
Nieważne jaka, ważne aby była nasza. Jadąc zimą mamy prawie 90% szansy na to, że coś pójdzie nie tak, a z własnego doświadczenia wiem, że lepiej żeby motocykl był nasz własny. Wszelkie usterki naprawimy tak jak będziemy chcieli i w terminie dla nas dogodnym. Nawet jeśli uda nam się uniknąć uszkodzeń mechanicznych, to jeżeli poruszamy się po odśnieżonych odcinkach drogi, musimy się liczyć z tym, że były one posypywane solą, co w dalszej perspektywie doprowadzi do korozji niektórych elementów motocykla. Teoretycznie można je zabezpieczyć przed tym zjawiskiem, ale tylko teoretycznie, ponieważ wilgoć – w tym przypadku z solą ma niewiarygodne właściwości penetrujące, Ale to nie znaczy, że nie zabezpieczamy sprzętu, wręcz przeciwnie. To co w lecie ujdzie nam ,,na sucho”, w zimie może nas niekiedy bardzo wiele kosztować. Wyobraźcie sobie, że macie nie do końca sprawną instalację zapłonową, na dodatek o naprawie której nie bardzo macie pojęcie. Pojazd samoistnie zatrzymuje się po zmroku w ,,ustronnym miejscu” i odmawia współpracy, powiedzmy 10 km od najbliższych siedzib ludzkich, a temperatura otaczającego nas powietrza wynosi marne -10ºC. Nie mamy latarki, zapalniczki, a komórka padła, dodatkowo próbując zepchnąć motocykl z drogi, dzięki oszczędności na obuwiu, oraz ogólnej śliskości skręcamy kostkę. Po prostu super. Leśna zwierzyna na pewno przyjdzie nam z pomocą, albo uprzejmy kierowca zatrzyma się w nocy na odludziu widząc nasze sympatyczne oblicze. Życzę powodzenia. Aby uniknąć podobnej sytuacji powinniśmy poważniej potraktować nasz pojazd i odpowiednio go przygotować do wyprawy. Musimy mieć pewność, że zawsze damy radę uruchomić i zatrzymać nasz motocykl. Podstawą wg mnie jest przejrzenie instalacji zapłonowej i zabezpieczenie jej przed działaniem wilgoci. Nie zaszkodzi zabrać ze sobą zapasowego zapłonu, przeważnie nie jest ani wielki, ani ciężki. Wypadałoby go umieć zmienić, zdiagnozować usterkę, naprawić. Wymiana świec na dostosowane do pracy przy niższych temperaturach zaoszczędzi nam też wiele stresów. Należy pamiętać także o zabezpieczeniu wszelkiego rodzaju linek, ponieważ lubi w nie wnikać woda, która po pewnym czasie zmienia stan skupienia. Miałem kiedyś związaną z tym przygodę. Kotlina Kłodzka. Miłe popołudnie, pusta droga utrzymana ,,na biało”, delikatnie serpentynami pnąca się pod górę. Temperatura – 15ºC. Docieram do przełęczy, piękne słońce, brak zachmurzenia, widok zapierający dech w piersi. Droga zaczyna opadać w dół. Ujmuję gazu. Motocykl nadal delikatnie przyspiesza. Zbliża się seria zakrętów. Zamykam całkowicie przepustnicę - brak reakcji. Uczucie lekkiego niepokoju zaczyna się potęgować wprost proporcjonalnie do siły jaką wkładam w naciskanie dźwigni hamulców. CBR - czyli Całkowity Brak Reakcji. Po prostu nie mam władzy nad przepustnicą, ani nad hamulcami. Szybka decyzja, wyłączamy zapłon, bieg za biegiem niżej ( błogosławimy firmę Jawa za półautomat zmiany biegów). Tylko dzięki zachowaniu zimnej krwi udaje mi się opanować sytuację. Uczucie zapierające dech w piersi pozostaje ze mną jeszcze przez długie chwile, choć powód jego jest zgoła odmienny od pierwotnego. Przyczyną jest właśnie zmiana stanu skupienia cieczy, która dostała się do linek uniemożliwiając ich prawidłowe działanie, a właściwie blokując je całkowicie.
Co do samego motocykla nie będę sugerował:
  • z wozem, czy bez?
Sami musicie dojść do jedynie słusznych wniosków, bo wytłumaczyć coś można tylko ludziom logicznie myślącym, a jeśli macie zamiar jeździć motocyklem w zimie...
To na pewno musicie pamiętać o zabezpieczeniu organizmu przed niekorzystnym wpływem czynników atmosferycznych. I tak sprytnie i niepostrzeżenie dochodzimy do pierwszego punktu naszych rozważań.

 


Człowiek.
Aby się zabezpieczyć należy odpowiednio się odziać. Pamiętam jak dziś - ubieranie samo w sobie było sztuką. Do utworzenia idealnego zimowego kombinezonu potrzebne były:
- Trybuna Opolska, reklamówki, taśma izolacyjna, bielizna, odzież tzw wierzchnia, czyli spodnie, swetry, kalesony, komplecik ortalionowy (były nawet mistrzostwa w skradaniu się w ortalionie, ale to już inna historia), wszelkiego rodzaju spodnie i kurtki skórzane.
Proces twórczy należało zawsze zacząć od medytacji - wsłuchanie się w swoje wewnętrzne głosy, instynkty i potrzeby, oraz załatwienia wszelkich potrzeb fizjologicznych. Po stworzeniu idealnego zimowego kombinezonu, kiedy nagle odkryjemy nieodpartą potrzebę odwiedzenia toalety, marzenia o wyjeździe możemy włożyć między bajki. O ile rozebranie się z niego zajmie nam najwyżej 10 minut, to już stworzenie od nowa IZK (czyli idealnego zimowego kombinezonu), zajmie nam następną godzinę i pochłonie kolejną porcję budulca. Z doświadczenia wiem, że większość materiałów potrzebnych do budowy IZK można było wykorzystać tylko jednorazowo ( podarte gazety, reklamówki i taśma izolacyjna, podczas panicznie - raptownego zdejmowania IZK nie dawały szansy ponownego wykorzystania). Wziąwszy pod uwagę, że właśnie przed chwilą ukończyliśmy jego tworzenie, perspektywa ponownego przechodzenia przez ,,procedurę startową”, prowadzi do nieuniknionej konkluzji:
Jutro też jest dzień.

Co może po kilku nieudanych startach doprowadzić do zawieszenia się na punkcie 1 wcześniejszych rozważań, czyli:
Poczekać, aż przejdzie...
A to do niczego nie prowadzi...



Jak już wcześniej wspomniałem miałem CZ-tkę bez zapiętego jeszcze wozu, ponieważ brakowało do niego paru drobnych detali, które wiedziałem samotnie spoczywające w garażu mojego kolegi. Grudzień, około – 15ºC, ale drogi suche. Jedynie słuszny wniosek - jadę.. Do Wrocławia mam około 40 km, żaden problem. Ubieram się, idę do garażu (oczywiście kolega powiadomiony). Podczas drogi zaczynam odczuwać delikatny dyskomfort w postaci lekkiego ucisku w żołądku. Dam radę, spoko. Do kolegi docieram bez problemu. Miła pogawędka zaciera w pamięci zapowiedzi niebezpieczeństwa. W drodze powrotnej zaczyna się narastający dramat. Im dalej od Wrocławia tym bliżej domu, ale z każdym przebytym kilometrem mój niepokój wzrasta wraz z uciskiem w brzuchu. Dam radę, powtarzam coraz mniej pewny siebie... Pierwszy atak wraz z przebyciem połowy drogi mija. Dobry gospodarz do domu dowiezie – ta myśl mnie uskrzydla i z prędkością ponad 100km/h w terenie zabudowanym wpadam na patrol sił niebieskich.
- A dokąd się tak spieszymy - miło zagaja funkcjonariusz.
- Do domu - odpowiedziałem coraz bardziej blady, czując nadchodzący drugi atak.
- Dokumenty proszę - ze służbowym uśmiechem kontynuuje niebieski.
Podaję wszystko ściągając w międzyczasie kask. Nerwowo rozglądam się po okolicy.
- Muszę do toalety - słabym głosem artykułuję narastającą potrzebę.
- Powoli - pada spokojna odpowiedź.
Dla mnie w tej chwili jest ten punkt graniczny, po przekroczeniu którego nie ma już odwrotu. Zostawiając wszystko rzucam się dziwnie drobnymi kroczkami (prawie jak Ninja) w stronę dostrzeżonego wcześniej sklepu znajdującego się na szczęście tuż za nami, pozostawiając kompletnie zaskoczonych funkcjonariuszy na chodniku. Wbiegam do środka. Do obserwującej całe zajście przez okno i przerażonej sprzedawczyni krzyczę błagalne pytanie:
- Toaleeetaaaa?
Za jej wskazaniem, rzutem na taśmę udaje mi się zająć dogodną pozycję. Ułamek sekundy potem z trzaskiem wyważanych drzwi wpadają do mojej tymczasowej samotni niestrudzeni struże porządku, którzy odzyskali sprawność i szybkość.
- Sam dam radę, ale dziękuję za okazaną troskę - rzucam lekko skonsternowany.
Panowie dyskretnie się wycofują, pozostając jednak na pozycjach ,,szachujących”.
Rozmowa kończy się na mandacie, zapłacie za drzwi ( nie wiem czemu ja, skoro to oni dokonali zniszczeń) i dziwnych spojrzeniach wszystkich w około (okazało się, że w sklepie było więcej osób, których przez roztargnienie nie dostrzegłem). Efektem ubocznym całego zajścia było bezpowrotne uszkodzenie IZK. Pomimo, że do domu pozostało około 15 km, przez ubytki w osłonach termicznych człowieka (IZK), zmarzłem na kość. Na drugi raz nauczony przykrym doświadczenie nie pomijam etapu medytacji, który jak wykazało życie jest równie istotnym elementem wyprawy jak każdy inny (może nawet najważniejszym).
Dzisiaj to już inna bajka. Mamy do dyspozycji wszelkiego typu bieliznę aktywną, oraz okrycia wierzchnie wyposażone w membrany oddychające. Nie będę tu się rozwodził nad wyższością jednych nad drugimi, ponieważ to subiektywne opinie i każdy może wypracować własne. Jedna zasada jednak jest niezmienna:
- w zimie powietrze jest najlepszym izolatorem, a wilgoć naszym najgorszym wrogiem.
Stosując te prostą formułkę, ubieramy się tak, aby zimne powietrze nie docierało do organizmu, a nasz pot został wyprowadzony poza odzież. Na pewno odzież wierzchnia powinna posiadać elementy odblaskowe. Obuwie jest równie ważną, jeśli nie ważniejszą sprawą. Przemarznięte stopy to przechłodzony cały organizm. W najlepszym wypadku to tylko przeziębienie, w skrajnych przypadkach możemy doprowadzić się do odmrożeń kończyn dolnych, powinno więc także zapewniać nam komfort cieplny i nie dopuszczać do zawilgocenia wewnątrz. Dodatkowym, bardzo ważnym aspektem tej części garderoby jest podeszwa, która powinna zapewniać nam pewny kontakt z podłożem (bez poślizgów, które w skrajnych przypadkach mogą doprowadzić do utraty świadomości w wyniku raptownego kontaktu z podłożem). Obuwie powinno także zabezpieczać staw skokowy stopy przed urazami typu złamanie, zwichnięcie, itp. Innym aspektem ochrony osobistej są tzw. zbroje. Zdania na temat ich przydatności są podzielone. Ja uważam, że należy je stosować, ponieważ minimalizują straty w momencie kontaktu przemieszczającego się człowieka z naturą mniej lub bardziej ożywioną, np. nasze nieosłonięte ochraniaczem kolano trafia podczas slalomu między drzewami na nieprzychylny nam pień. Ból przeważnie jest tak przeraźliwy, że doprowadza nas do:
- rwania trawy. W zimie jest to czynność utrudniona, ze względu na okrywę śnieżną, która jest niejednokrotnie zlodowaciała.
- ryczenie z bólu. No tu sprawa może wyglądać w konsekwencji jeszcze gorzej. Wyobraźcie sobie, że wasz ból i związany z nim ryk, łoś odbiera jako nawoływanie klępy w rui...



Podsumowując i tak już przydługie dywagacje, najpierw należy się dwa razy głęboko zastanowić, czy jest to - czyli zimowa wyprawa motocyklem - nam potrzebne. Jeśli tak, to należy się do tego odpowiednio przygotować. Moim zdaniem warto, bo to zmieni całą waszą dotychczasową optykę. Da wam możliwość innego spojrzenia na sprawy, które wydawały się dotąd oczywiste. Taka ,,prawdziwa męska przygoda”. Ale to tylko moje zdanie...
Pokora i rozsądek przede wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz